życie codzienne, ludzie

DZIADEK

Błękit nieba usiany śnieżno-białymi chmurami odbija się w tafli spokojnego jeziora. Czuję nieprzyjemny chłód wody na brzuchu. Podejmuję kolejną próbę. Dziadek podtrzymuje mnie w tali, tłumacząc, w jaki sposób mam poruszać rękami.

– Tak jak te żaby, które wczoraj widzieliśmy w stawie u wujka, musisz odpychać wodę wnętrzem dłoni – instruuje mnie. – Nie bój się, trzymam cię, nic ci się nie stanie, jestem obok – dziadek oznajmia z troską w głosie.

– Puść, chcę sama! Tym razem mi się uda! – podskakuję z ekscytacji.

Popłynęłam. Sama.

– Bardzo ładnie! Ale wracaj już na brzeg, jutro znowu poćwiczymy.

– Jeszcze chwilkę, proszę, proszę, proszę!

– Jutro, Brzdącu. Jutro też jest dzień – rzekł dziadek, łapiąc mnie kurczowo za rękę, jakby bał się, że zaraz zniknę pod taflą wody.

 * * *

– A wie pan, jaki mamy dziś dzień? – rzuca ratownik niewzruszonym tonem w stronę dziadka.

– Piątek… Chyba sobota… Nie wiem, czwartek?

– A jaki mamy rok?

– Dwa tysiące… dwa tysiące szesnas…. dwa tysiące… siedemnasty? Tak?

Próbuję ukryć łzy przed babcią. To takie niesprawiedliwe. On dobrze to wie, po prostu się denerwuje.

– Mamo, dziadek to wszystko wie, po co się pytają o takie rzeczy? On po prostu jest zmieszany, za dużo obcych ludzi.

– Co pani tam mówi? – pyta oburzony ratownik medyczny.

– Nie do pana – ucinam  temat.

– Proszę zachować takie komentarze dla siebie – zarzuca obrażony lekarz.

– Ale mi chodzi o to, że… a nie ważne.

– Proszę wybaczyć, córka pierwszy raz ma do czynienia ze służbą zdrowia. – Mama wymusza uśmiech.

– Pojedzie pan z nami do szpitala, zgadza się pan? – pyta lekarz spokojnym, ciepłym tonem.

– Jjjj… Jeśli trzeba, to pojadę. Skoro nie mmm-ma wy-wyjścia.

* * *

Otwieram oczy. Widzę choinkę ustrojoną świątecznymi lampkami, bombkami i anielskim włosiem. Jest przepiękna i taka ogromna. Czuję radość i ciepło w serduszku. Nieporadnie wyzwalam się z objęć dziadka, szturchając go w ramię.

– Dziadku! Kiedy jest Wigilia?

– A ty już wstałaś? Jak się czujesz? Nie kaszlesz? – pyta dziadek zaspanym głosem.

– Chyba już nie mam gorączki! Powiedz, kiedy przyjdzie Mikołaj?! Kiedy, kiedy?!

– Dziś jest wigilia Bożego Narodzenia.

– I w końcu przyjadą dziewczyny? I ciocia?! I będą prezenty?!

– Tak. Dziś całą rodziną będziemy świętować przy wigilijnym stole – odpowiada rozbawionym głosem.

– Szybko wyzdrowiałaś, rozrabiako! – Zza moich pleców dobiega głos babci.

Kiedy mieszkaliśmy z dziadkami, zawsze wciskałam się im do łóżka. Czułam się przy nich bezpiecznie. A kiedy byłam chora, tarabaniłam się pomiędzy ramiona Dziadka, by wypocić choróbsko z mojego organizmu.

– Edziu, chyba masz temperaturę! – krzyknęła babcia, przykładając rękę do czoła dziadka.

– Nie dramatyzuj, zaraz przejdzie. Pamiętasz tę zimę, kiedy były takie mrozy, że człowiek nie czuł własnych uszu, a trzeba było 10 kilometrów przez las poginać? I nie było wyjścia, gorączka czy nie, ktoś musiał pracować. Najważniejsze, że ten urwis jest już zdrowy jak rybka! A co do rybki, to zjadłbym takiego dobrego śledzika…

* * *

Zaniepokojona kroczę szpitalnym korytarzem. ODDZIAŁ NEUROLOGII – to tutaj, rzucam w stronę męża. Ze szpitalnych pokoi dochodzą odgłosy agonii. Na korytarzu stoją łóżka, w których leżą pacjenci, w ich oczach maluje się cierpienie. Nie chcę na to patrzeć, skupiam wzrok na podłodze.

– Proszę, błagam… – duka starszy pan po lewej, próbując dosięgnąć butelki wody. Każdy neuron mojego ciała pragnie mu pomóc, chcę podać mu tę butelkę, lecz przestraszona idę dalej. Pielęgniarka szepcze do koleżanki, że on tak cały czas. Łzy napływają mi do oczu. W końcu korytarza dostrzegam dziadka leżącego na szpitalnym łóżku.

– A ccc-o ttt-y ttt-utaj roooo-rooo-rooobisz? – pyta ledwo słyszalnym głosem.

– Przyjechaliśmy zaraz za karetką. Jak się czujesz? – Dziadek nie odpowiada. Wpatruję się w jego zaszklone oczy, wyczekując odpowiedzi. Widzę, jak dużo chciałby powiedzieć, ale nie może. Boi się. Boi się, że zobaczę, że nie jest dobrze. Że tym razem nie ma siły, choć bardzo się stara. Jego kamienna twarz nie ukazuje żadnych emocji. Ale ja wiem.

– Weź te leki. – Nakazuję, przytrzymując mu butelkę wody przy ustach. „Nie waż się rozpłakać, bądź twardą dziewczynką. Zrób to dla dziadka.” – powtarzam w myślach.

* * *

Świat nagle przyspieszył. Ściany ujeżdżalni migoczą mi przed oczami. Mój koń nie zamierza się zatrzymać, coraz ciężej utrzymać mi się w siodle. Spadnę, zaraz spadnę, nie dam rady wytrwać. Myśli kołaczą się w mojej głowie, próbuję je opanować, utrzymać się na grzbiecie wierzchowca. Dziadek patrzy, kątem oka dostrzegam widownie – stoi zaniepokojony, wymachuje rękoma. Osiadam z wymuszonym spokojem w siodle, wysiaduję, rozluźniam wodze, uspokajam nadgarstki. Malina, ogromna kasztanowata klacz rasy wielkopolskiej staje w miejscu. Koniec rodeo. Patrzę na dumną twarz dziadka.

– Od zawsze wiedziałem, że będzie z ciebie dobra dżokejka! – Dziadek przytula mnie. Przechodzimy przez stajnię, zmierzając do sklepu jeździeckiego. – Kupimy ci buty, sztylpy i co tam ci jeszcze potrzeba!

– Ale dziadku, to wszystko jest bardzo drogie…

– Wybierz jeszcze kantar dla swojego karego Hucułka. Czerwony pasowałby chyba najlepiej.

* * *

– Do zobaczenia jutro, dziadziusiu! – Przytulam się na pożegnanie.

Dziadek nie zdołał nic odpowiedzieć. Niebotyczna kropla łzy, osunęła się po jego policzku.

– A wiesz co? Opowiem ci coś.

– Idddddź jjjjj…. Idź jjjjjuż, bo dddddooo… bo dddddo praaacyy trzeba iiii…. – Zamilkł. Zamknął się w sobie. Zasłonił twarz rękami.

Zawstydził się, że nie może normalnie mówić. Dziadku! Przecież ja doskonale cię rozumiem! Nie masz się czego wstydzić! – Zaszlochałam w myślach, próbując nie dać po sobie poznać tego, że rozpadam się na małe kawałki, nieskutecznie próbując je pozbierać.

– Powiem ci teraz krótką historię, a później pójdę wyspać się przed pracą – szepnęłam dziadkowi na ucho.

– Yhym – przytaknął.

– Pamiętam mroźne, grudniowe popołudnie. Pewien starszy pan zabrał mnie nad Jeziorko Gocławskie, wręczając mi do ręki łyżwy. Zawiązał mi je starannie na stopach, po czym ze stoickim spokojem wytłumaczył, że mam próbować sunąć przed siebie. Czekaj, czekaj, to był ten sam pan, który nauczył mnie pływać żabką, tak że teraz na basenie wyprzedzam typów zapierniczających kraulem, a kiedy widzą, że nic z tego, próbują umówić się ze mną na kawę. Ten sam pan nauczył mnie kręcić piruety na lodzie, obliczania pola figur i rysowania siatki wielokątów foremnych. I właśnie ten człowiek nauczył mnie miłości do zwierząt. To musiał być jakiś SUPERMAN!

– Ehmmm…- westchnął dziadek. Nic nie odpowiedział, przekręcił twarz w przeciwnym kierunku, a po moich policzkach zaczęły spływać łzy.

* * *

– To co, zajeżdżamy na lody do Jadowa?

– Taaaaak!!! – solidarnie wykrzyknęła trójka wnucząt.

– Tylko nie więcej niż po trzy gałki i pamiętajcie o śmietankowych dla babci, czeka na nas w domu z obiadem.

Udostępnij