życie codzienne, ludzie

O PSIE, KTÓRY SZUKAŁ DOMU

To był początek wiosny. Pierwsze ciepłe dni domagały się rozpoczęcia sezonu grillowego. Towarzyskich spotkań w okolicznościach budzącej się do życia przyrody i rozmów do późnego wieczora raczącego przyjemną temperaturą oraz delikatnym powiewem letniego wiatru.

Podczas jednego z tych wieczorów zobaczyłam Ją po raz pierwszy. Najpierw moją uwagę zwróciły jej pogrążone w smutku, migdałowe oczy. Patrzyła beznamiętnym wzrokiem, w którym dało się dostrzec pewną dozę nadziei, jakby od pewnego czasu na coś czekała. Jej drobne ciałko kontrastowało z wielkimi łapkami. Oceniłam, że musi mieć co najwyżej kilka miesięcy. Siedziała w paskudnym, małym kojcu. Niewiele myśląc, ruszyłam w jej kierunku.

Przyłożyłam dłoń do siatki, mówiąc spokojnym głosem: „No hej śliczny!”.

– To ona, suczka – powiedział właściciel.

Szczeniak zaczął obracać się w kółko, merdać radośnie ogonem i lizać moją rękę.

– Mógłbyś wypuścić ją z tej nory na chwilę? – zapytałam kolegę.

– Dziś już spierdoliła. Teraz ma tam siedzieć, bo nie chce mi się jej łapać. Jej brat zginął pod kołami samochodu przez te ucieczki.

– Może jakbyś się nimi zajmował, to nie szukałyby wrażeń za płotem – odrzekłam, jednocześnie nachylając się nad kojcem, żeby wziąć psa na ręce.

I to był ten moment. Jej oczy zaświeciły jak iskierki, zaczęła lizać mnie po twarzy. Tuliłam jej jasnobeżowe, miękkie futerko. Była upaćkana w piachu, ale nie przeszkadzało mi to.

– Ej, nie wolno lizać, jesteś małym brudaskiem – roześmiana zaczęłam odwracać twarz.

– Ładna jest, co? – zapytał kolega.

– Prześliczna, to jakiś labrador, golden?

– Mieszany z jakimś rasowym.

– Dlaczego jest taka zaniedbana? – rzuciłam oskarżycielsko.

– A daj spokój, nie mam na to czasu, cały czas pracuję.

– To po co brałeś te psy? Jeden już zdechł, z nią to chyba kwestia czasu.

– Kolega przyniósł i tak już zostały.

– Znajdę dla niej dom. Ja nie mogę wziąć, bo mam już psa, który raczej jej nie zaakceptuje.

– Jak sobie chcesz.

Przyniosłam jej dwie miseczki, jedną ze świeżą wodą, do drugiej skroiłam dwie kiełbaski.

– Psu kiełbasę dajesz?! Oszalałaś?! – rzucił w moim kierunku kolejny bohater imprezy.

– A może byś tak się zamknął i zajął swoim talerzem? – odpowiedziałam, próbując nie wdawać się w zbyteczną polemikę.

Następnego dnia odwiedziłam Ją po raz kolejny, zabrałam ze sobą przysmaki. Jak tylko mnie zobaczyła, zaczęła rzucać się na siatkę, szczekać i piszczeć. Cieszyła się, a jednocześnie miała do mnie żal, że tak ją tu wczoraj zostawiłam. Wyciągnęłam ją z kojca, mocno tuląc. Wiedziałam, że robię źle, że nie powinnam jej do siebie przyzwyczajać, bo to tylko pogarsza sprawę. Ale nie mogłam. Nie mogłam patrzeć na tego szczeniaka w smutnej, szarej norze. To była niedziela, musiałam wracać do Warszawy. Serce mi pękało, kiedy patrzyłam, jak piszczy, próbując wydostać się z kojca. W moich uszach rozbrzmiewał wyk rozpaczy.

Wsiadałam już do samochodu, kiedy dobiegła do mnie. Wyskoczyła. Sprytny, kochany piesek. Łzy spływały po moich policzkach, jedna za drugą, kiedy odnosiłam ją z powrotem na podwórko kolegi. Pogłaskałam ją po łebku, tłumacząc, że znajdę dla niej dom, że tak strasznie mi przykro, ale nie mogę jej ze sobą zabrać, choć bardzo bym chciała. Nie rozumiała. Jej migdałowe oczy krzyczały żalem i bezradnością.

Przepłakałam cały wieczór. Nie pierwszy raz spotkałam potrzebującego psa. Bezdomne, porzucone, zaniedbane, czy źle traktowane zwierzęta to powszechne zjawisko w małych miejscowościach. Zawsze pomagałam na tyle, ile mogłam, co zazwyczaj kończyło się na podawaniu im jedzenia. Tym razem było inaczej. Przed zaśnięciem miałam obraz przerażonego jasnobeżowego szczeniaka o wielkich łapach. Jej smutny, oskarżycielski wzrok, mówiący: „dlaczego mnie nie chcesz?”, śnił mi się przez całą noc. Próbowałam znaleźć ukojenie w ramionach męża, który powtarzał, że wszystko będzie dobrze, znajdziemy kochającą rodzinę dla tego psa. To nic nie dawało, czułam się winna i bezradna. Wiedziałam, że nie mogę wziąć drugiej suczki, to się nie uda. A z drugiej strony chciałam natychmiast pojechać po nią, wziąć na ręce i przywieźć do domu, sprawić, żeby czuła się bezpieczna i kochana. Leżąc w ciepłym łóżku, nie mogłam pogodzić się z myślą, że Ona, taka malutka i bezbronna, leży w tym piachu, trzęsąc się z zimna i tęsknoty za kimś, dla kogo by coś znaczyła.

Minęły dwa dni. Przez ten czas zdążyłam napisać ogłoszenie o szczeniaku potrzebującym domu i udostępnić je w każdym możliwym miejscu. Nikt nie był chętny. Tego wieczoru podjęłam decyzję.

Następnego dnia pędziłam wraz z bratem na wieś. Byłam podniecona spotkaniem, które miało zaraz nastąpić, a jednocześnie miotały mną złe przeczucia. Co jeśli już jej nie zobaczę? Co jeśli zginęła pod kołami samochodu? Minęło kilka dni, w tym czasie mogło się wiele wydarzyć. Być może uciekła z kojca i tuła się teraz po jakiejś wsi? Nigdy sobie tego nie wybaczę.

Podjechaliśmy pod  dom mojego kolegi, z którym nie mogłam się skontaktować. Wybiegłam z samochodu, próbując odgonić od siebie negatywne myśli. Wpadłam na podwórko, szukając wzrokiem małego, biszkoptowego szczeniaka o migdałowych oczach. Nie było jej.

W moich oczach wzbierały się łzy. Przy drewnianej szopce dostrzegłam starszego pana.

– Gdzie jest szczeniak z tego kojca? – zapytałam zrozpaczona.

Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy za plecami usłyszałam głośne skomlenie. Odwróciłam się. Biszkoptowa suczka wyskoczyła przez wysoka siatkę, rzucając się prosto w moje ramiona.

– Już nigdy, przenigdy cię nie zostawię! – tłumaczyłam, ciesząc się dotykiem jej miękkiej sierści i ciepłego języka.

– Zabierasz tego kundelka? – zapytał starszy pan.

– Tak. Od dziś jest moim psem. I nazywa się Koka! – odpowiedziałam, dostrzegając ujmującą wdzięczność jej migdałowych oczu.

 

 

***

– A kto to taki malutki tu wchodzi, co? – zapytał mój tato, patrząc oczarowanym wzrokiem na Kokę.

– Na razie będzie z nami mieszkać, Nina i tak jest z dziadkami na działce w lato. Znajdę jej dom – skłamałam. Nie miałam zamiaru jej oddawać. Nikomu.

Pokazałam Koce mieszkanie, pozwoliłam jej obwąchać każdy zakamarek. Nie była już tak żywiołowym psem jak parę godzin temu. Nieufnie stawiała kroczki. Po wizycie u weterynarza wykąpaliśmy ją z moim bratem w wannie. Owinęłam ją w ręcznik i zaniosłam do mojej sypialni. Zasnęłyśmy wtulone w siebie.

Obudził nas powrót M.

– Wzięłaś ją – stwierdził obojętnie mąż.

– Jak widać – odparłam.

– Wiedziałem. Za dobrze cię znam. Ale w łóżku spać nie będzie.

– Tylko dziś, proszę.

– Tylko dziś.

Minęły cztery lata. Kiedy nakazuję Koce zejść w nocy z łóżka, mój mąż przyciąga ją do siebie, mówiąc: „Daj jej spać i nie marudź”.

Dotrzymałam obietnicy danej migdałowym oczom.

Odwdzięczają się każdego dnia.

 

 

O tym, jak miewa się Koka dziś, możecie przeczytać tu.

Udostępnij