życie codzienne, ludzie

BLONDYNKA W MAŁYM MIEŚCIE

Myśl o kilku dniach urlopu spędzonego na wsi opatuliła moje zimne serduszko pierzynką gorącej polewy czekoladowej. Ja, mój pies, słońce, woda, przejażdżki rowerowe, domek letniskowy z oknem wychodzącym na las, zachody słońca oglądane z babcinego ogrodu, grille ze znajomymi i głośna muzyka, która w tym miejscu nie przeszkadza sąsiadce z warszawskiego mieszkania. Czegóż chcieć więcej?

Pierwszego dnia obudziło mnie trzęsienie ziemi. Może delikatnie przesadziłam, ale budząc się, nie mogłam wyzbyć się wrażenia, że ściany domu zaraz runą, wtem przypomniałam sobie o remoncie stacji kolejowej i jednym wielkim placu budowy przed moim domem. Nie zniechęciło mnie to ani trochę, pełna optymizmu ruszyłam do kuchni po kawę. Chwyciłam „duża białą” i pomaszerowałam z nią na werandę. Zanim rozsiadłam się wygodnie z gorącym kubkiem, otworzyłam wszystkie dziesięć tysięcy zamków w drzwiach, które zamknęłam poprzedniej nocy, coby mieć pewność, że jestem bezpieczna.

Siedzę z bananem na twarzy, myśląc nad zagospodarowaniem czasu w ten piękny, słoneczny dzień i nagle dostrzegam klucze, elegancko pozostawione w zewnętrznej stronie drzwi wejściowych. Myślę sobie, że dobrze, że zamknęłam się na cztery spusty w nocy. Równie dobrze mogłam zostawić kartkę na wycieraczce: „Halo, pan złodziej? Proszę sobie otworzyć, klucze są w drzwiach”.

Nie zastanawiając się dłużej nad własną głupotą, osiodłałam mojego dwukołowego jednorożca i ruszyliśmy do pobliskiego sklepu po coś do jedzenia. Ledwo zdążyłam wyjechać z bramy, kiedy mój wierzchowiec zaczął wydawać dziwne dźwięki, coś zaczęło trzeć, nacisnęłam mocniej na pedał i mało mnie z zakrętu nie wyjebało. Co by się mogło zepsuć jak nie łańcuch? Przejażdżka rowerem bez usmarowanych na czarno rąk to nie przejażdżka. Założyłam łańcuch i wciąż nie tracąc optymizmu ruszyłam przed siebie. No nie trwało to długo, bo kilka metrów później słałam joby na całe gardło i kopałam leżący na ziemi rower.

Co się odwlecze, to nie uciecze, skorzystam ze słońca, poopalam się trochę, a jak kolega wróci z pracy to naprawi mi furkę – z tą myślą położyłam się na kocu. Wtarłam w ciało kilogramy balsamu do opalania i miałam nadzieję, że wytrzymam chociaż godzinkę. Nigdy nie zrozumiem ludzi wylegujących się całymi dniami na słońcu bez dostępu do jakiegokolwiek zbiornika wodnego. I tego wielkiego „łał” na spalenie się na buraczka, kto bardziej brązowy po wakacjach, ten wygrywa. Chyba zmarszczki i starszą skórę. Nie cierpię, gdy mąż czy znajomi pytają się, kiedy w końcu będę mieć ładną opaleniznę, bo naprawdę lubię te prośby o dowód podczas kupowania alkoholu. I minę sprzedawcy, gdy widzi moją datę urodzenia. W sumie to nie ma co się dziwić, skoro żyjemy w czasach Karyn z dożywotnim karnetem na solarium i botoksem w pakiecie dla stałych klientów oraz Sebixow ładujących w siebie sterydy i wątpliwej jakości używki. Wszystko po to, by dobrze prezentować się na Instagramie czy na balecie w „Explosion” (R.I.P. dla tej cząstki mnie, która odeszła po wieczorze spędzonym w tym klubie #najgorzej).

Powracając do mojej przygody z kąpielą słoneczną, było mi beztrosko i miło. Zdjęłam górę od kostiumu, położyłam się na bebzolu i chwilkę przysnęłam. Budzi mnie wołanie sąsiada z podwórka obok. Woła, macha rękoma, coś krzyczy, no więc wstałam i podeszłam do płotu, żeby go lepiej słyszeć. Na mój widok zakrył oczy dłonią i nieśmiało zapytał, czy mam trochę kopru w ogródku, bo on ogórki będzie robił. Jasne, że mam, poszłam do ogródka, zastanawiając się nad jego dziwnym zachowaniem. Nie wiem, może wiek robi swoje, ale żeby do kogoś gadać i zakrywać oczy, to pierwszy raz widziałam. Kiedy schylałam się po koperek, zorientowałam się, że nie mam stanika. Kurwa, znowu to samo. Jak nie przygoda z weneckim lustrem w saunie, gdzie całkiem nago przyglądałam się mojemu odbiciu, będąc jednocześnie pewna, że nikt w środku mnie nie widzi, to świecenie cyckami przed starszym panem. Świetnie, 10 punktów dla Gryffindoru!

Po tym incydencie zmieniłam zdanie na temat opalania, to czynność wyłącznie dla ludzi mądrych. Zajęłam się więc naprawą roweru, bo co? Ja nie naprawię? Pf.

Dwadzieścia minut później byłam już w drodze do sklepu, a świadomość, że w końcu udało mi się coś dobrze zrobić, pozwoliła mi zapomnieć o porannych incydentach.

Kiedy dojeżdżałam do miejsca docelowego, zaczął padać deszcz. Nie był to letni „kapuśniaczek”. Pierdolnęło ulewą tak zdrowo, że jej przeczekanie w sklepie nie miało sensu, bo bardziej mokra już być nie mogłam. Na początku miałam zamiar kupić same niskokaloryczne rzeczy na obiad, ale wraz z deszczem zmieniłam zdanie: „Pół kilograma sera żółtego poproszę. Może być gouda, chyba że ma pani coś tłustszego?”. Powiedziałam to tonem Bogusława Lindy ze sceny w „Psach”.

Ekspedientka spojrzała na mnie tym samym wzrokiem, którym patrzył na mnie brat, kiedy zajadam się kabanosami o drugiej w nocy. W skrócie – Marysia była lekko w szoku.

W drodze powrotnej, kiedy jedną ręką trzymałam kierownicę, a drugą moje pół kilograma sera, znowu spadł łańcuch w rowerze. Zdziwiłabym się, gdyby, kurwa, nie spadł w tym deszczu. Wpadłam do domu, przygrzałam babciny barszcz i zrobiłam kanapki. Z goudą rzecz jasna. Wyjrzałam przez okno, ani śladu po chociażby najdrobniejszej chmurce. Zaśmiałam się z rezygnacją pod nosem, mówiąc do siebie na głos: „no zaskocz mnie czymś jeszcze, dawaj!”.

Usiadłam po turecku na kocu, obok położyłam talerz z barszczem i kanapki. Jedzenie zawsze poprawia mi humor, a i słońce się pokazało więc radośnie zabrałam się do posiłku. Zupa wyborna, jak zawsze. Nagle JEB! Spojrzałam na fioletową piłeczkę mojego psa, która aktualnie leżała w moim talerzu. Patrzę na Kokę, jak zwykle zadowolona, macha ogonem i prezentuje mi jedną ze swoich dwóch min, to jest „rzuć mi to teraz, człowiek, daleko!”. Jej druga mina to „daj mi surowe mięso, teraz”.

Fajny ten urlop.

 

Udostępnij