Każdy człowiek ma swoje miejsca, do których uwielbia wracać albo takie, z którymi nie chce się rozstać. Pamiętajmy, że miejsca tworzą ludzie. Ludzie i wspomnienia.
1.Łeba
Najpierw to, za którym tęsknię najbardziej. Dlaczego Łeba? Dlaczego wybrałam małą, polską, nadmorską mieścinkę? Byłam w Tunezji, przechadzałam się po pięknej plaży w Nicei, a jednak wybrałam Łebę.
Zacznijmy od tego, że jadąc do Krynicy Morskiej, Stegny, czy na Hel, bądź gdziekolwiek, gdzie nie mamy do czynienia z otwartym, pięknym Morzem Bałtyckim, nie możemy mówić, że jesteśmy nad morzem. To tak jakby bzykać Kim Kardashian, a mówić, że spędziło się noc z Beyonce. Niebo a ziemia. Frytka a ziemniak. Tom Hardy a Robert Pattinson. How I met Your Mother a Barwy szczęścia. Mogłabym wymieniać tak bez końca
Przejdźmy jednak do sedna. Moim numer jeden jest Łeba, bo: uwielbiam siedzieć na tarasie plażowego pubu, sączyć piwko, palić papierosa i wsłuchiwać się w szum fal, przy zachodzie słońca. Tęsknie za wkurzaniem się na zatłoczone uliczki pełne turystów, oglądających stragany z bezsensownymi pamiątkami, za przechadzaniem się brzegiem morza, które raczy moje kostki dotykiem lodowatej wody i za handlarzami lodów, którzy urozmaicają mój dzień zabawnymi reklamami swoich produktów.
Chcę siedzieć w mojej ulubionej kawiarence i obżerać się wielkim pucharem lodów z truskawkową polewą, wdychać morskie powietrze, a później zaopatrzyć się w tanie wino i podążyć tętniącą życiem uliczką na plażę. Po opróżnieniu butelki, chciałabym udać się na imprezę do klubu Matius i tańczyć na tarasie. Wracając do domu, zaszłabym do pobliskiej budki z fastfood’ami i zjadłabym zapiekankę. Pewnie nie nasyciłoby to mojego apetytu, więc wzięłabym jeszcze frytki na drogę. Przed pójściem spać wyszłabym na balkon, paląc papierosa i śmiejąc się z ubioru dziewczyn, wracających do domu po nocy pełnej rozrywek. Następnego dnia wybrałabym się na plażę, pamiętając, aby wcześniej nasmarować mojego brata (siedzącego przed telewizorem) olejkiem do opalania i prosić go, aby się za mocno nie opalił od promieni TV. Popłynęłabym statkiem na zachód słońca, a później wypiłabym schłodzone piwo w porcie. Pewnie zdarzyłoby mi się przejść obok wielkiej polany, znajdującej się przy skromnej rzeczce, z wielką nadzieją, że zobaczę tu starego znajomego ze swoimi końmi, z którym wybieraliśmy się kiedyś na poranne przejażdżki po plaży. I pewnie rozczarowałabym się kolejny rok z rzędu, widząc pustą łąkę. Chcę wysłać mojej mamie mms-a z plaży (weź człowieku wytłumacz matce, że po wykorzystaniu pakietu danych następuje blokada, więc nie musi się martwić o wysoki rachunek za internet i włączyć tego pieprzonego Gmaila) i chcę znowu od niej usłyszeć „Zapłacę ci , tylko wróć w końcu opalona z tych wakacji!”
2.Sadowne
Od dziecka spędzałam tu wakacje, ferie zimowe, święta i weekendy. Pamiętam jak z każdym końcem dwumiesięcznych wakacji, nie chciałam wracać do Warszawy. Teraz jest podobnie, tylko wakacje niestety nie są już takie długie. Kiedy byłam dzieckiem, nie miałam internetu, komputera ani telefonu, jednak zabawa trwała w najlepsze od świtu do nocy. Ja i mój młodszy brat mieliśmy swoje ulubione zabawy: napierdalanie się patykami po głowach, zamykanie się w drewnianym kibelku (co często kończyło się płaczem, póki ktoś nie przyszedł skorzystać z WC), budowanie bazy w lesie, granie w Contra na Pegazusie, zabawa w zbijaka, ciuciubabkę i moja ulubiona, którą nazwałam „Powstrzymaj jadącego Adasia”. Ostatnią zabawę wymyśliłam, kiedy mój brat zaczął mnie strasznie irytować swoim lenistwem- wszędzie jeździł rowerem, nawet do kibla (serio). Pewnego dnia, kiedy robił jakieś pięćdziesiąte okrążenie na swoim dwukołowym przyjacielu, przywiązałam cienką żyłkę do dwóch drzew, pomiędzy którymi miał lada moment przejechać. Była to moja ulubiona zabawa, niestety jednorazowa. Przez długi czas mój braciszek nosił czerwony znak na szyi, jednak nic poważnego się nie stało, podobnie jak w przypadku „Adaś wychyl się to coś ci pokażę” (spaliśmy na piętrowym łóżku, wysunął głowę, a mi niechcący wypadło z rąk żelazko).
Z uśmiechem na twarzy wspominam nasze wyjazdy nad wodę. Biedny dziadek stał pół dnia nad brzegiem jeziora, a ja wraz z bratem i kuzynką twardo nie wychodziliśmy z wody, pomimo tego, że nasze usta były już kompletnie sine. Kiedy zostawaliśmy na kilka dni bez babci, musieliśmy jeść dziwne obiady, przyszykowane przez naszego dziadka. Jego najsłynniejszym posiłkiem była zupa truskawkowa i nie wiem czemu, ale mam dziwne wrażenie, że był to zwykły kompot babci zaserwowany w miseczkach do zupy. Pamiętam tę radość, kiedy pewnego dnia zostaliśmy sami na całą noc. Jakaż to była wyprawa rowerowa do sklepu, aby zaopatrzyć się na wieczorny melanż! Chipsy, cukierki, paluszki, żelki i wszystko czego tylko dusza mogła zapragnąć. Hodowaliście w dzieciństwie jakieś dziwne zwierzaki? Ja trzymałam motyle w pudełkach po Masmix’ie i razem z siostrą karmiłyśmy je kwiatami z ogrodu babci. Kiedy zbierało się na solidny ochrzan za niszczenie roślin, zwalałyśmy winę na Adasia.
Wraz z biegiem lat, kiedy nasze beztroskie dzieciństwo dobiegało końca, zaczęliśmy poznawać nowych ludzi, co najważniejsze: zawarliśmy rozejm z sąsiadami, z którymi toczyliśmy przez wiele lat krwawe bitwy o naszą bazę w lesie. Podwórkowe zabawy zamieniliśmy na spotkania towarzyskie przy piwku, a zimowe wypady na sanki zastąpiliśmy kuligiem, tylko zamiast konia sanki ciągnie samochód. Dziadek czuje się niepotrzebny, bo nad wodę jeździmy z przyjaciółmi i robimy rzeczy, którymi wolelibyśmy się nie chwalić. Czas w tym miejscu płynie beztrosko, nikt się nigdzie nie śpieszy. W miasteczkowych sklepikach nie ma kolejek do kas, wszyscy są uśmiechnięci i zawsze znajdują chwilę na pogaduszki (wiadomo, trzeba wypytać się znajomych o nowy ciągnik Andrzeja i obmyślić strategię na kupno nowego, lepszego, co by się pokazać przed sąsiadami).
Uwielbiam spędzać tu wolne, letnie dni. Leniwie zwlekam się z łóżka, wychodzę w piżamie na zielone podwórko, siadam pod altanką i bezstresowo popijam herbatkę. Później zarzucam jakieś szorty, odwiedzam sąsiadów i jem u nich śniadanie. Do wieczora wypoczywam nad wodą, popijając niskoprocentowe trunki. Wracam do domu, jem przygotowany przez babcie obiad, ucinam sobie drzemkę na leżaku, a wieczorem wychodzę na spotkanie z przyjaciółmi. Jakby to powiedział Onar: „Dni gorące, non-stop świeci słońce. Tak wyglądają letnie miesiące.” Szczegółowy opis tego magicznego miejsca ujęłam w zakładce „opowieść zza Buga”, więc tym razem postanowiłam oszczędzić Wam wypracowania na temat krajobrazu, rodem wziętego z „Pana Tadeusza”.
3.Tarchomin
Jest przyjemnie ciepły, kwietniowy poranek. Tarchomin, który słynie z tak rzadko spotykanych w Warszawie zielonych krajobrazów i przytulnych, zadbanych osiedli, właśnie wita nowy dzień. Wiosenny, lekki wiatr, delikatnie porusza koronami drzew, odtwarzając przy tym relaksujący odgłos szumiących liści. Gorące promienie słońca oślepiają mieszkańców Osiedla Ciołkosza, którzy podążają wypielęgnowaną, osiedlową alejką. Wiosna sprawiła, że osiedle tętni życiem.
W centrum Osiedla Ciołkosza znajduje się słynne miejsce spotkań towarzyskich, nazywane ‘’Pod Bocianem’’, nie mylić z ‘’Pod Mocnym Aniołem’’. Wieczorami, żądna rozrywki młodzież pozwala sobie na chwilę relaksu, zasiadając na wygodnych ławeczkach, usytuowanych pod dużym, bocianim gniazdem, z którego obserwuje ich biało-czarny ptak z długim, czerwonym dziobem. W przeciwieństwie do innych zwierząt jego gatunku, nie opuszcza nas na zimę,żadna pogoda mu nie straszna. Czas płynie tu zupełnie innym torem, więc spotkania towarzyskie z dala od zgiełku miasta, cieszą się ogromną popularnością.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze wolałam sielankowe życie na wsi. Męczą mnie autobusy, galerie handlowe, zatłoczone kluby, metro… Może prościej… Wszystko co związane z tłumem ludzi, którzy cieszą się, że mieszkają w tak wielkim mieście, pełnym możliwości i zaszczanych, brudnych chodników. Dzielnica Warszawy, jaką jest Tarchomin, zupełnie odbiega od tego całego syfu i wiecznie śpieszących się, nie wiadomo gdzie ludzi. Mam możliwość samodzielnego zamieszkania na Saskiej Kępie. Co ja na to? No fucking way!!! Owszem, mieszkałabym z dala od rodziców i brata, którzy doprowadzają mnie do białej gorączki, robiąc codziennie kipisz na chacie, ale jakim kosztem? Jakim kurwa kosztem ja się pytam??? Blok na bloku, za rogiem szkoła i wiecznie drące mordy bachory, autobusy, tramwaje, no szkoda, że jeszcze TGV tam nie jeździ. Za nic nie oddam spotkań na ławeczce z Panną K. i jej narzeczonym, herbatki u Zwierza, tysiąca pincet dwa dziwincet wypalonych papierosów i ploteczek z Panem P., rzucania o podłogę mokrą torebką po herbacie podczas kłótni z Luszynem oraz niezliczonych, „blondynkowych” przygód z Kotenieńkiem.
Jeśli uda Wam się przeczytać ten wpis do końca, to Was podziwiam, sama ledwo przez to przebrnęłam, a muszę jeszcze napisać coś mądrego na sam koniec. Chyba nic z tego nie będzie, bo kończę ostatni kieliszek wina, wpadając w błogostan.