Nie wiem, czy taka pogoda utrzymuje się w całej Polsce, ale do Warszawy przyszła wiosna. Zapewne zapomniała tylko o Radomiu, zresztą jak każdy. (#heheszki) Pierwsze w tym roku słoneczne dni sprawiły, że ludzie wariują, oczywiście ze mną na czele. Dzieci biegają po podwórku w koszulkach, ludzie zaczynają urządzać pikniki, rozpalać ogniska i smażyć na nich kiełbaski. To czas pierwszych browarów w plenerze, wiosennych sesji zdjęciowych na Instagramie i wycieczek rowerowych. Skończył się sezon na lepienie bałwanów, teraz gnojaki porzucają swoje iksboksy, plejstejszyny i inne odmóżdżacze, aby wyjść nad Wisłę i ponapierdalać się patykami, porzucać psim gównem, którego po zimie jest pod dostatkiem, a ci ambitniejsi budują tipi. Istny biwak, kurwa. No i w tym wszystkim ja spacerująca z Koką. Pamiętacie tę scenę z Pocahontas, w której Babcia Wierzba radzi bohaterce, by wsłuchała się w szum wiatru i podążała za jego głosem? O co ja się pytam, przecież każdy kojarzy tę scenę, to w końcu klasyk jak Król Lew. A jeśli ktoś nie oglądał to shame on you, to tak jakbyście nie przeczytali Pana Tadeusza. Po prostu wstyd. No więc wdycham wiosenne powietrze, moje włosy rozwiewa wiatr, a ja kroczę osiedlową alejką, w pełni podekscytowana tym gdzie mnie zaprowadzi. Za mną podąża ciekawska i nieposłuszna Koka, zupełnie jak szop Miko za Pocahontas. Liście zaczynają malowniczo tańczyć na wietrze, czuję, że zaraz dotrę do celu. Nagle przestało wiać, zatrzymałam się przed sklepem monopolowym. Przetarłam oczy ze zdumienia, mówiąc w myślach: „Tylko na tyle cię stać? To już koniec podróży? Myślałam, że wskażesz mi coś bardziej wysublimowanego…”. Postanowiłam jednak zaufać Babci Wierzbie, ona nigdy się nie myli. Weszłam zatem do sklepu, rozglądam się i nic. No muszę przyznać, że się zawiodłam. Na nic nie mam ochoty, ale żeby nie wyjść na głupka, sięgnęłam po karton soku pomidorowego, i wtedy stało się coś niesłychanego, istna magia. Drzwi do sklepu otworzyły się, wszedł przez nie starszy pan, a wraz z nim potężny powiew wiatru. Przysięgam, że w mych uszach zabrzmiało: Słuchaj sercem swym, wszystko pojmiesz wnet. Niech cię to ogarnie, jak ogarnia fala brzeg…
Niewidzialna bryza popchnęła mnie do półki z winami i wyciągnęła moją rękę w stronę Mogen Davida Pomegranate. Nagle sklepowe drzwi zamknęły się, a wiatr ustał. Ocknęłam się, patrząc na butelkę 75o ml. Ani przez chwilę nie śmiałam powątpiewać w nieomylność Babci Wierzby, podeszłam więc do kasy i zapłaciłam. Po powrocie do domu otworzyłam trunek. Okazało się, że korkociąg, którego wiecznie nie jestem w stanie nabyć, jest mi zupełnie zbędny, gdyż wino jest odkręcane! Jednak prawdziwe El Dorado zaczęło się, kiedy wzięłam pierwszy łyk. Tego po prostu nie da się opisać słowami. Najpierw moje kubki smakowe wysłały maila do mózgu o treści:
„To jest przepyszne. Pozdrawiamy, Receptory Smaku.”
Następnie zaczęłam odczuwać delikatną słodycz, która subtelnie pieściła mój język. Przy przełykaniu smak stawał się coraz bardziej intensywny, chciałam więcej. [Tak, wciąż piszę o winie.] Słodki aromat owoców maliny i lukrecji dozował rozkosz. Bogata, doskonale zbalansowana kompozycja zabrała mnie nad jezioro Erie w Westfield w stanie Nowy York. I dziś już chyba tam zostanę, bo o tym, czego doświadczyłam, to ja elaboraty mogłabym pisać.