EWA CHODAKOWSKA MNIE OSZUKAŁA
Wszystko zaczęło się pewnego niedzielnego wieczora, kiedy podążając z mężem samochodem, wpatrywałam się w krajobraz za oknem. Wtedy w mojej głowie zrodził się plan. Sprytny, kurwa, sprytny.
– Czemu się nie odzywasz? Znowu jesteś głodna? – M. wyrwał mnie z zamyślenia.
– Nie. Po prostu naszła mnie taka nieodparta chęć na…
– Na kostkę żółtego sera i czerwone wino?
– Nie! Na coś bardzo dziwnego, czego do tej pory jeszcze nie próbowałam…
– Na martini z wódką?
– Nie! Ja po prostu poczułam, że muszę jutro wstać skoro świt i wyjść pobiegać.
– Nie cierpię, kiedy jesteś głodna. Pół godziny temu jedliśmy pizzę, a ty już masz pierwsze objawy odstawienia węglowodanów. Ale jeśli właśnie tego chcesz, to przecież nic nie stoi na przeszkodzie.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Następnego dnia poszłam biegać, kolejnego również i tak minęły dwa miesiące na tej karuzeli kardio. Wychodziłam rano z domu, w słuchawkach Tede nawijał: „na nogach najk, morda! Mamy ten vajp, mamy ten hajs ulokowany w te dobra!”, a ja mknęłam jak gazelka z wiatrem we włosach.
Sprawy zaczęły się komplikować, kiedy postanowiłam wziąć udział w zawodach. Ja to jestem taką indywidualistką, nie lubię konkurować, a ostatnie „zawody” w jakich brałam udział to szkolny konkurs „Kangur”. Zaczęłam czuć presję, wiec moje treningi stały się bardziej intensywne, coby poprawić czas. Nie było łatwo, ale w chwili zwątpienia przypomniała mi się złota myśl Ewy Chodakowskiej: „PAMIĘTAJ, TWOJE CIAŁO POTRAFI WIĘCEJ, NIŻ PODPOWIADA CI TWÓJ UMYSŁ”. Pomyślałam, kurde, brzmi jak plan. Miał tylko jedną wadę. Nie działał. Widocznie moje ciało tego nie potrafi.
Padł wyrok: kolano biegacza. Kurwa, wielka biegaczka, pobiegała ponad 2 miesiące, a tu pyk, już kontuzja. Może to wszystko nie potoczyłoby się tak niefortunnie, gdybym pewnego dnia nie poszła biegać z bolącym kolanem i nie stwierdziła, że chociaż do tych 5 km to muszę wytrzymać. No i wytrzymałam, a teraz kuśtykam jak Kusy z „Rancza”. Tak wiem, czasem jestem niedojrzała jak awokado.
I tak sobie myślę teraz, że jest jeden plus tej sytuacji. Otóż skoro moje ciało wcale nie potrafi więcej, niż podpowiada mi mój umysł, to muszę mieć genialny umysł – w końcu zna się mordeczka na rzeczy. Po raz kolejny żałuję, że rzecz nie dzieje się w Hogwarcie. Poszłabym do pani Pomfrey, która podałaby mi eliksir Szkiele-Wzro i następnego dnia byłabym już zdrowa. No ale cóż, żyjemy w Polsce. Jedyny sport, jaki w tej chwili mogę uprawiać, to napierdzielanie pajacyków otwieraczem do wina.
#103
W jesieni to najbardziej nie lubię, kiedy jest. Od 15 lat czekam na list z Hogwartu, i guess what? Nie przyszedł.
Jesień w Hogwarcie byłaby spoko. Owszem zastanawiałam się nad tym, czy mój mąż aby na pewno nie podkrada mi listów, żebym przypadkiem nie odpłynęła w krainę zapomnienia, bo i tak ma mnie już za wiedźmę, ale wiem, że wtedy Hagrid na bank wjechałby do mnie na chatę z drzwiami, trzymając w ręku boomboxa, z którego leciałaby piosenka Soboty „Z buta wjeżdżam”. Ja już nawet mam miotłę, tylko OC nie opłaciłam, to na razie nie mogę latać. Jak co roku jestem zawiedziona tym faktem, gdzie „zawiedziona” to taki delikatny eufemizm, bo gdy ostatnio robiłam obiad, a z głośniczka Quebo nawijał o tym, że tęskni za Tel’a’vivem białym jak welon, i zaraz po tym, jak mu odśpiewałam: „a ja o kanapce z makrelą”, to mi łezki poleciały przy krojeniu cebuli, i wtedy wszedł do kuchni mój mąż, i zapytał, co się stało, to mu odpowiedziałam, że się jesień stała i nie wiem, co teraz począć, czy wysyłać podanie do Dumbledor’a, czy iść na peron i jebnąć z barana w ścianę, licząc na to, że w ten sposób dostanę się do Hogwarts Express, gdzie poznam nowych ziomków i będziemy objadać się fasolkami wszystkich smaków o smaku halloumi i camemberta. Skoro moje życie straciło właśnie sens, to proszę, powiedzcie szybko coś o sobie, byle smutnego, bo muszę się pocieszyć.
#102
Zawsze chciałam zrobić coś kompletnie bezsensownego. Jak tylko zobaczyłam na fejsie post informujący o którymś tam z kolei sierpniowym biegu na mojej wiosce, od razu poczułam, że to właśnie ten moment.
Jestem w stanie zrozumieć bardzo wiele rzeczy, ale nigdy nie mogłam pojąć dwóch zachowań – pierwsze z nich to picie piwa z puszki (na pewno jest jakieś specjalne miejsce w piekle dla ludzi, którzy to robią) oraz branie udziału w zawodach biegowych i płacenie za tę „przyjemność” z nieprzymuszonej woli. Nie wiem, jakie pobudki mną kierowały, ale kiedy zobaczyłam dystans: 6,7 km, to stwierdziłam, że skoro dla własnej przyjemności śmigam sobie na spokojnie 8 km, to co to dla mnie? Od razu poczułam ducha walki i już w myślach mówiłam do siebie: „dajcie mi przeciwnika”. Aby sfinalizować zgłoszenie wystarczyło jeszcze przesłać 30 zł. Pomyślałam, że na gorsze głupoty w życiu wydawałam hajs, ostatnią z nich był zakup biletu do kina na „Pitbulla” Smarzowskiego, a więc gorzej nie będzie. Myliłam się.
Następnego dnia sprawdziłam z ciekawości wyniki zeszłorocznych zawodów. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odkryłam, że w tym biegu biorą udział ludzie należący do jakichś klubów sportowych. Krzyknęłam do laptopa głosem Paczesia: „ZOBA CO JES!”. Jedyne kluby sportowe, jakie do tej pory znałam to Legia i FC Barcelona (czy jakoś tak). Ja należę do jednoosobowego klubu sportowego o wdzięcznej nazwie: „Fit&Alko”, w tygodniu fit, zaś w weekend alko. Prześledziłam czasy zawodników i już wiedziałam, że dla przyjemności to oni raczej nie biegają. xD Zaczęłam żałować, że nie wybrałam innej opcji spędzenia wolnej niedzieli, mogłabym na przykład obejrzeć „Złotopolskich”, a za kwotę wpisowego na ten emocjonujący maraton serialowy wypiłabym dwa drineczki rum sour. Rum jest o tyle fajny, że można go pić o dowolnej porze, nawet przed dwunastą w południe, bo czujesz się jak pirat, tylko obyś nie płynął za długo.
Trzeba być konsekwentnym w swoich postanowieniach, więc w ciągu ostatniego tygodnia próbowałam poprawić swój czas na dystansie 6,7 km, owszem udało się, ale bieganie przestało sprawiać mi przyjemność i jedyne o czym myślę, to zajęcie honorowego przedostatniego miejsca w tym przedsięwzięciu. A jak już się uda, po przekroczeniu mety od razu odpalam szluga i szydzę z ostatniego zawodnika: „no patrz na to, mordo, byłam lepsza i nawet papieroski mi w tym nie przeszkodziły” i z tłumu słyszę skandującego męża: „juhuu, ty moja mała patusiaro!”. xD
Szkoda, że żyćko to nie film. W „Warrior” jakiś przychlaśnięty nauczyciel historii wygrał walkę z niezniszczalnym Tomem Hardym, to zwykła księgowa sobie nie poradzi? Dobra dziewczyna, tylko złe nawyki. Mam nadzieję, że organizatorzy biegu przewidzieli jakieś nagrody pocieszenia w postaci łopaty do odśnieżania, bo na owcę chyba nie mam, co liczyć.
#101
Ostatnio mój nastrój zmienia się jak w kalejdoskopie. Jak w kalejdoskopie kręconym przez osobę z borderline na rollercoasterze podczas Festiwalu Kolorów. Stwierdziłam, że trzeba jakoś temu zaradzić, otworzyć nowy rozdział w życiu, bo poprzednie to już znam na pamięć. Muszę wyjść ze swojej strefy komfortu. Rozwinąć skrzydła, wzbić się na wyżyny własnych możliwości. Przecież jedyne, co nas ogranicza, to my sami. Sky is the limit albo nawet nie. To jest ten moment, to jest ta chwila! Nie ma na co czekać, zaczynam natychmiast. Nowe doświadczenia i umiejętności winszują tuż za rogiem. Postanowione.
Idę wyprasować ubrania.
#100
Siedzimy sobie z mężem pod altaną, którą to altanę przed momentem, można by powiedzieć, zakończyliśmy budować. Bardziej mąż, niżeli ja, ale przy ostatnich szlifach trochę pomogłam, to jest trzymałam deski, jakieś kwiatki malowałam ołówkiem na drewnie, pytałam „kierowniku, kiedy jakaś przerwa?”, „kierowniku, dej jaką zaliczkie na setunie, to i robota lepij by szła, a?”, generalnie moja pomoc polegała na wysyłaniu dobrej energii, coby mężowi weselej się pracowało.
On zaś co chwilę nakazywał mi coś podać, przytrzymać i wymierzyć, a każde polecenie zaczynał od „Mariuszku, teraz zrób to…”. Ksywka „Mariuszek” została nadana mi przez męża jakiś czas temu, kiedy chciałam zrobić grilla, a niestety nie byliśmy w posiadaniu tak cenionego przez Polaków artefaktu, co wcale nie przeszkodziło mi w zrealizowaniu mojego planu.
Już po chwili nadciągałam z drugiego końca podwórka z cegłą wielkości mikrofalówki, powiedzieć, że była ciężka, to tak jakby nie powiedzieć nic. Mój mąż, jak na prawdziwego faceta przystało, jarał sobie szluga i obserwował, jak taszczę tę cegłę, kisząc się ze śmiechu jak ogórek i wołał w ramach dopingu: „mój ty Mariuszku, ty Pudzianku, ty mój, ty, ty”.
Koparka jednak lekko opadła, jak żem zaraz dołożyła dwie cegiełki, elegancko umiejscowiłam ruszt i, o królu złoty, grill jak marzenie. xD No więc nikogo nie zdziwi chyba fakt, że chciałam się trochę odgryźć za te podśmiechujki, bo przecież nie będzie sobie ten ancymon stal taki zadowolony i mi tu mariuszkował.
No i tak siedzimy w ciszy pod tą altaną, słuchamy śpiewu ptaków, popijamy herbatę, a ja zatrzymuję wzrok za plecami męża i wypalam takim lekko szaleńczym tonem:
– Emciu, widziałeś tego Testrala tam z tyłu?
– Co? – wydukał zmieszany mąż. Minę miał delikatnie zaniepokojoną, okraszoną krztynką strachu.
– Oezu, no Testrala, nie mów, że nie wiesz, co to jest za zwierzę? – Nie odpowiedział nic, za to jego twarzą zawładnął taki szok, że przypominał Neo, kiedy Morfeusz wyjaśnił, czym jest Matrix.
– No tak, przecież nie możesz go widzieć, bo te magiczne zwierzęta z Hogwartu mogą zauważyć tylko te osoby, które widziały czyjąś śmierć. Ale zaufaj mi, ten Testral tam stoi i dotyka cię miękkimi chrapkami, nie bój się, nic ci nie zrobi.
W takich momentach to ja najbardziej lubię to, że moja druga połówka halloumi nigdy do końca nie jest pewna, czy ja sobie żartuję, czy naprawdę jestem pojebana. Mam jednak wrażenie, że i On będzie niedługo w stanie zobaczyć na własne oczy Testrala, zaraz po ujrzeniu mojej śmierci, do której w końcu sam się przyczyni.
#99
Człowiek żyje sobie w Polsce od tych 30 lat, a więc jest pewny, że nic go już nigdy nie zdziwi, aż tu nagle odbiera telefon od babci.
– Co tam, Mordo?
– No patrzcie ją, no, hy hy, ona do mnie „mordo” teraz będzie mówić, no nie mogę, hy hy.
– Co tam, babciu, bo w pracy jestem, nie bardzo mogę rozmawiać.
– A dużo masz pracy?- Tak.- A jak tam klienci?
– Babcia…
– No dobra, dobra, ty nigdy nie masz czasu, żeby pogadać przez telefon…
– Mam, ale niekoniecznie, kiedy jestem w pracy.
– No słuchaj, telefonuję, żeby ci powiedzieć, że zacerowałam twoje spodnie.
– Jakie spodnie?
– No te podarte. Kto to słyszał, żeby tak chodzić, jak obdarciuch?!
– Ale ja nie chodzę w żadnych podartych spo… – Chomik w moim mózgu wszedł na kołowrotek i właśnie się odpalił, kardio jest robione.
– Babciu… Chodzi o te spodnie z przetarciami i dziurami na kolanach, co sobie je ostatnio kupiłam, BO CHCIAŁAM MIEĆ SPODNIE Z DZIURAMI NA KOLANACH?
– Tak, już ich nie masz.
Acha. Długo nie trzeba było czekać, bo już nazajutrz dzwoni tatuś.
– Sorry, że zawracam ci głowę, ale ten nowy telefon, co go matka ostatnio wymieniła, to już mnie denerwuje. Nie mogę znaleźć moich filmów!
– Przecież ty nie nagrywasz filmów telefonem, tylko kamerą.
– Ale znikły mi nie te, co ja nagrywam, tylko te od was.
– Jakie filmy od nas?
– No te życzenia na dzień ojca i to wideo z wakacji, no i te różne, takie śmieszne.
– Czekaj chwilkę, nie rozłączaj się, coś ci wyślę na messengerze – mówię, po czym słyszę dziwne szumy i przekleństwa.
– Włączyłeś internet w telefonie?
– Aaaa, nie, poczekaj chwilę – odpowiada i znowu w słuchawce rozbrzmiewa klikanie i szum.
– Mam, tak, to to!
– Nie ma za co.
– Jest wszystko, uf… Już myślałem, że usunęło się na amen.
– Nie tato, YouTuba nie da się usunąć.ba dum tss.
#97
Przed chwilą uświadomiłam sobie, jak bardzo potrzebuję lata. Kojarzysz ten dźwięk, kiedy na rozgrzaną patelnię leje się strumień wody z kranu?To jest dźwięk morskich fal rozbijających się o brzeg. No i stałam tak przy tym zlewie, Żulczyk powiedziałby, że jak totalny debil, i cieszyłam się wakacjami, miotając patelnią raz w prawo, raz w lewo.A później dotarło do mnie, że jedyna fala, jaka nadchodzi, to trzecia fala wirusa. #latonapierdalaj
#95
Odchodząc od kasy w Bajedro, zorientowałam się, że kasjer wydał mi o 60 PLN za dużo. Zatem zrobiłam pirueta przy drzwiach wyjściowych i doginam szpagatami, żeby oddać pieniążki, już niesie mnie odpowiedni soundtrack, Mezo nawija:
„Stajesz vis a vis niej i zaczynasz prawić, mówisz: „haj, haj, mam hajs, hajs, daj, daj się poderwać, ajjj…”.
– Wydał mi pan za dużo reszty. – Macham kasjerowi przed oczami błękitnym Kazimierzem.
– Ojej, rzeczywiście – odpiera.
– 150 złotych dałam, a zakupy 110, pan mi wydał 100 – tłumaczę.
– No tak, pomyliłem się o 50 złotych – zabiera banknot z wdzięcznością.
– O 60 złotych, jeszcze dyszka dla pana – przeszukuję portfel wielkości walizki podręcznej do samolotu.
– Nie, 50 – oznajmia stanowczo.
Myślę sobie, że ej, Kolo, nie chcę twojego brudnego hajsu skalanego mafią Gangu Świeżaków, zabieraj to.
Ale zaraz mi się przypomniało, że jestem księgową i bez kalkulatora nie potrafię odejmować, więc uwierzyłam na słowo.
Mam nadzieję, że przez dzisiejszy gest uczciwości zostaną mi wybaczone te dwie pomarańcze, które zakosiłam w stanie nietrzeźwości latem z baru nad Wisłą oraz dynia z dekoracji knajpy, co się do mnie tak uśmiechała, gdy czekałam na grzane wino.
#94
Zainspirowana najlepszym polskim serialem kryminalnym, jakim jest oczywiście „Ojciec Mateusz”, postanowiłam zaszantażować mojego ojca i za otrzymane pieniądze rozpocząć nowe, lepsze życie.
Tak się złożyło, że niedawno, zupełnie przypadkiem, poznałam sekret mojego taty. Tajemnica, jaką skrywał przez te wszystkie lata przed moją mamą, mocno mną wstrząsnęła, toteż chciałam dać mu nauczkę, którą popamięta do końca życia.
Organizowanie intryg od zawsze było moją mocną stroną, czego najbardziej doświadczył mój mąż.
Kiedyś wrócił do domu totalnie zmasakrowany po swoim wieczorze kawalerskim, jak na niego spojrzałam to od razu wiedziałam, że chłopaki do kaca nie dopuszczali. Dowiodła tego małpka z niedopitą wódką, która wypadła mu z kurtki, podczas gdy mój mąż był zajęty odbywaniem nierównej walki z prawem grawitacji.
Nie widziałam go dwa dni, a ten idzie od razu do sypialni, co uznałam przez moment za bardzo śmieszniutki żart.
Jednak po kilku minutach okazało się, że naprawdę odpłynął w objęciach Morfeusza do krainy słodkich snów.
Pomyślałam, że na pewno nie będzie sobie tutaj leżał taki zadowolony z tym durnym uśmieszkiem na japie, kiedy ja chciałam posłuchać, jak udał się wypad na Mazury. Nie było czasu do stracenia – od razu zaczęłam działać.
Zanotowałam na kartce jakiś wymyślony numer telefonu, pod spodem imię, już nie pamiętam, chyba Kasia, po czym weszłam do sypialni i zaczęłam wydzierać na niego pysia, że co to jest i skąd się wzięło w jego spodniach?!
Drastyczna metoda, przyznaję, ale wymyśliłabyś lepszy sposób na dobudzenie faceta po dwóch dniach imprezy? NIE MA ZA CO.
Oczywiście następnego dnia wszystko wyjaśniłam, ryzykując tym samym odwołanie ślubu, przez moment to ja nawet nie miałam złudzeń, co do tego, że ślub się nie odbędzie, a to wszystko wyczytałam w jego spojrzeniu, kiedy dowiedział się, co zrobiłam.
Wtedy pierwszy raz popatrzył na mnie takim niezrozumiałym wzrokiem zawierającym elementy niedowierzania, złości, utraty nadziei, opętania i współczucia. Przez moment poczułam się nawet winna jak ocet.
Do dziś zachodzę w głowę, jak on mógł w ogóle się na to nabrać.
Zacznijmy od tego, że numer telefonu zanotowany na kartce to mogła wręczyć Piłsudskiemu jego koleżanka z gówniarskich lat, przecież w tych czasach takie rzeczy wpisuje się do telefonu.
Nie potrafię sobie nawet wyobrazić tak irracjonalnej sytuacji.
Stoisz sobie przy barze w klubie, zagadujesz do ładnej brunetki, pytając, czy możesz postawić jej drinka, ona się zalotnie uśmiecha, odpiera, że oczywiście, z chęcią się czegoś napije, po czym rozmawiacie, a ona pokazuje ci zdjęcia z wakacji na insta, bo okazuje się, że jest influencerką (dziś wszystkie dziewczynyą są influencerkami xD), ty pytasz, czy poda ci swój numer telefonu, a ona, że oczywiście, poczekaj momencik, tylko znajdę długopis i kartkę w torebce rozmiaru telefonu.
No nie, to jest nierealne.
Druga sprawa, jakbym już jakimś cudem znalazła taką kartkę z numerem telefonu w spodniach męża, to nie robiłabym żadnej awantury, tylko, jak na dorosłego człowieka przystało, spakowałabym walizeczkę, pojechałabym do mamusi, napisałabym wiadomość, że nie mamy o czym rozmawiać i od razu zabrałabym się za planowanie zniszczenia jego doczesnej wędrówki po tym łez padole.
Wszystko zapisałabym w swojej Wielkiej Księdze Intryg, a następny dzień rozpoczęłabym od wprowadzenia mojego doskonałego planu w życie.
Wracając do szantażu ojca, mój koncept był piękny w swojej prostocie, miała tylko jedną wadę – nie działał.
List z pogróżkami ojciec znalazł, ale zapomniałam dopisać, gdzie lub komu ma zostawić te pieniądze. Owszem, myślałam o planie B, to jest o głuchych telefonach i kolejnym liście z niezbędną informacją, ale zaraz zeszłam na ziemie, kiedy uświadomiłam sobie, że z człowiekiem strzelającym w kuchni z wiatrówki do butelek ustawionych na balkonie, nie warto zadzierać.
Usiadłam z mamą przy stole, złapałam ją za rękę i uprzedziłam, że to, co zaraz usłyszy, może ją mocno zaboleć, ale jestem tuż obok i może na mnie liczyć. Jeśli sprawa skończy się rozwodem, będę ją wspierać, bo umówmy się, są sprawy, których człowiek nie potrafi wybaczyć, a rozdrapane rany goją się latami.
– Mamo… – zaczęłam, ciężko wzdychając. – Ojciec…
– Nie wygłupiaj się, tylko mów w końcu! – ponagliła mnie zniecierpliwiona matka.
– Nie wiem, jak mam to powiedzieć. Ojciec… – próbowałam ubrać to jakoś w słowa.
– Nie baw się w Huberta Urbańskiego z Milionerów, tylko powiedz to w końcu, bo zwariuję zaraz!
– Tato lubi rosół z kostki rosołowej – oznajmiłam drżącym głosem.
– Co takiego?! – Jej oczy zapłonęły żywym ogniem.
– Drobiowej!
– Teraz to już przesadził! Gdzie to jest?! – Zerwała się z krzesła, rzucając się na lodówkę w totalnym szale, po czym zaczęła ją przeszukiwać, miotając różnymi produktami. – Ja mu dam kostkę rosołową! Już nigdy nie zje żadnej zupy, stary dureń!
Zostawiłam mamę samą, bo szczerze mówiąc trochę się jej przestraszyłam, w drzwiach minęłam się z ojcem, który właśnie wrócił z pracy.
– Cześć, tatku! – rzuciłam w przelocie, uśmiechając się podstępnie.
– Cześć… – On już wiedział, że coś jest nie tak.
– Miłego dzionka! – krzyknęłam na odchodne i zamknęłam za sobą drzwi.
#93
Jakby ktoś się zastanawiał, gdzie jest moja godność, to informuję, że została u optyka. Pojechałam naprawić oprawki, bo rozwaliłam teleskop od ucha. Przemiły pan oświadczył, że naprawi szkodę od ręki, więc mam usiąść i poczekać, zaraz wróci. Po salonie pałętał się taki rozkoszny pekińczyk, toteż wcale nie śpieszyło mi się do domu, zajęłam się czochraniem jego śmiesznych włosków. Niestety moja suczka ma cieczkę, więc zapach moich ubrań wydawał się temu pekińczykowi totalnie atrakcyjny, co oznacza mniej więcej tyle, że bawiliśmy się w dwie różne zabawy.Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, kiedy pies zaczął skakać na moją nogę. Po 20 minutach odganiania od siebie tego małego szatana [a na załączonym zdjęciu widać, że ostatni raz poużywał sobie jakoś w ’99], wrócił optyk i polecił mi sprawdzić okulary. Oczywiście nie pomyślałam, że zapewne chodzi mu o to, bym pomajtała naprawionym uchem, toteż od razu założyłam okulary na nos i wstałam do lustra, coby się przejrzeć, nie wiem po co, może by zobaczyć, czy wyglądam fabjulus w tych oksach, przecież chodzę w nich dopiero od dwóch lat, to mogło się coś zmienić. xDWstaję, pies uwieszony na mojej nodze razem ze mną, w trakcie pokonywania trasy fotel – lustro potykam się, bo założyłam okulary na soczewki, co razem dało już jakieś -9,5 dioptrii, obraz się rozmazuje, ten mały urwipołeć wykonuje coraz bardziej zdecydowane, posuwiste ruchy, facet wyskakuje zza lady z pomocą, nie wie, czy ma łapać mnie, czy psa, pekińczyk pozbył się już wszelkich ograniczeń i rozkręcił się w najlepsze, generalnie jazda jak po piksach od Seby na baletach w Explosion, po czym do salonu wchodzi klient. Powiedzieć, że na widok rozgrywającej się przed jego oczami sceny był jak Marysia – lekko w szoku, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Otrzepałam się z niewidzialnych okruszków, podziękowałam za naprawę okularów, spojrzałam z pogardą na pekińczyka, ten zaś dalej wlepiał we mnie wzrok tymi przepełnionymi obłędem, wyłupiastymi oczami, rzuciłam błyskotliwym tekstem z reklamy PKO w stronę zszokowanego klienta, to jest: dzień dobry, i wyszłam z podniesioną głową, jak gdyby nigdy nic.
#92
Na peryferiach miasta, w którym mieszkam, tego leżącego pod Legionowem, to jest Warszawy, otworzyli dziś Lidla. Ja jestem zdecydowanie #teamBajedro, bo tego sklepu, co nocą jego logo wygląda jak księżyc w pełni, najzwyczajniej się boję. Serfuję trochę po tych internetach, to wiem, co tam się wyczynia, jak rzucą kilka par kroksów w promocji.
Makabrycznych scen, jakie mają miejsce w Lidlu, nie powstydziłby się sam Dante. Jeśli żyłby w naszych czasach, to nie śmierć ukochanej Beatrycze, a właśnie któraś z promocji w tym sklepie natchnęłaby go do stworzenia „Boskiej komedii”.Byłam bardziej niż pewna, że skoro o 6 otwierają, to tak mniej więcej około 2 w nocy łowcy okazji będą rozstawiać swoje tipi, wyciągać karimaty, grillować i sączyć gorące napoje z termosów przed wejściem, coby zająć kolejkę.
Jednak ja, jak na prawdziwego kolekcjonera mocnych wrażeń przystało, postanowiłam, że udam się na to wielkie otwarcie, bo nigdy nie byłam na żadnym podobnym wydarzeniu, nie licząc otwarcia osiedlowego spożywczaka po sylwestrze o 7 rano celem nabycia jakiegoś alkoholu.
I tak sobie podążałam w kierunku nowo otwartego sklepu, z zaciekawieniem wpatrywałam się w kolorowe balony powiewające na wietrze, zaczęłam cieszyć pysia na samą myśl o fanfarach, opadającym z nieba konfetti, hostessach rzucających we mnie darmowymi kostkami żółtego sera i dotykiem u̶m̶i̶ę̶ś̶n̶i̶o̶n̶e̶j̶ ̶k̶l̶a̶t̶y̶ dłoni Toma Hardy’ego, bo na takie okazje to na pewno zapraszają sławne osoby, co przed wejściem na powitanie ściskają rękę. Niestety niczego takiego nie doświadczyłam, ale pozytywnie zaskoczył mnie brak tłumów.
Nieco zawiedziona, a jednocześnie zdeterminowana do nabycia kompletu pościeli dla rodziców, przemierzałam meandry lidlowych regałów. Kiedy w końcu dostrzegłam półki z pościelą, dopiero do mnie dotarło, dlaczego sklep na wejściu wydawał się pusty. Wszyscy okupowali właśnie to miejsce, do którego chciałam się dostać. Pomyślałam sobie, że spoko, poczekam, nigdzie mi się przecież nie śpieszy i dopóki nikt nie narusza mojej przestrzeni osobistej, mogę sobie pooglądać wypasione odkurzacze, którymi akurat nikt nie był zainteresowany, czego totalnie nie jestem w stanie pojąć, bo nic tak nie relaksuje, jak odgłos farfocli delikatnie obijających się o rurę ssącego odkurzacza.
No i tak stoję lekko rozmarzona moją fantazją o wciąganiu brudu z dywanu, zastanawiając się jednocześnie, czy chłopakom z jeden osiem l udało się w końcu zapomnieć, kiedy kątem oka dostrzegam babę, która wpadła w jakieś zestawy bielizny jak porsche od Panka w barierki. Stałam zahipnotyzowana, patrząc na to, jak rozrzuca pudełka po tym koszu, jak wyciąga z nich bieliznę, ogląda, krzywi się i terroryzuje następne opakowania i mało tego, jej oczy płonęły, pojawił się w nich obłęd.
Gdybym tylko miała przy sobie różaniec i wodę święconą, natychmiast odwaliłabym tam jakieś egzorcyzmy, a umówmy się, wiem jak to się robi, bo oglądałam „Constantine’a”. Jednak zaraz sobie przypomniałam, że w przeciwieństwie do Keanu Reevesa, na mnie nikt nie czekał z odpalonym silnikiem na zewnątrz. Zdobyłam się jedynie na pełne irytacji: „nie włoży tego pani z powrotem na miejsce?”, ale ta baba nawet na mnie nie spojrzała.
Ta uwaga miała wręcz odwrotny skutek, bo raszpla rzuciła się na kolejny kosz, by siać jeszcze większe spustoszenie. Kocham moich rodziców, ale nie na tyle, żeby przypłacić za ich komplet pościeli życiem w Bitwie pod Lidlem. To była moja druga i ostatnia wizyta w tym sklepie, bo więcej starć z ludźmi o lidlowej mentalności nie wytrzymam. Chyba że pożyczę od ojca nunchaku i wiatrówkę na następną wyprawę, ale szczerze wątpię, bym i z tym asortymentem dała radę przetrwać.
#91
Już za kilka dni urodziny mojego męża, a ja wciąż nie mam pomysłu na prezent. Zawsze gdzieś wyjeżdżaliśmy, jednak w tym roku oferty wycieczek są mało kuszące. Niby mogłabym go zabrać w podróż życia do Costa del Sypialnia z przystankiem na zwiedzanie Lloret de Kuchnia w promocyjnej ofercie last minute, ale trochę się boję, że jedyne last, jakie nas czeka tego roku to last Christmas.
A że od pewnego czasu marzy mi się taki wygodny welurowy fotel do biurka, w którym siedziałabym wieczorami, pisząc felietony, to uważam sprawę prezentu dla męża za zamkniętą . #główkapracuje
Może nieco przesadzę z tą hojnością, ale do fotela dorzucę jeszcze jakieś dobre gruzińskie wino i ukraińską wódkę, skoro my nie możemy podróżować, to niech chociaż nasze wątroby pozwiedzają.
I tak sobie siedzę dumna ze swojej kreatywności, co jakiś czas miota mną atak epilepsji spowodowany nachalnie migoczącymi światełkami, słucham świątecznej muzyki z Hogwartu, osiągając w ten sposób szczyt magicznej atmosfery i rozmawiam z ziomkami.
koleżanka: – Chyba dziś obejrzę Pottera.
kolega (gej): – A ja sobie Blok Ekipę odpalę do przesadzania kwiatków, coby zbyt pedalsko nie było.
a nie, no jak tak to spoko.
#90
Mój ojciec od zawsze miał łeb do interesów.
Otóż pewien zagubiony przybysz z Bliskiego Wschodu zapytał tatę o drogę, na co ten natychmiast wskazał adres. W geście wdzięczności nieznajomy wcisnął mojemu ojcu kilka pudełek perfum znanych marek, takich jak: BOSCO i CHANTAL no 007 xD, po czym dorzucił dwa zegarki i wiertarkę, a to wszystko w niezmiernie okazyjnej cenie – jedynie 2 tysiące polisz złotych.
Ojciec nie jest z pierwszej łapanki, więc popukał się w czoło i wszystkie suweniry zaczął z powrotem wpychać w ręce Cygańskiego Księcia, jednak w wyniku błyskawicznej, lecz co prawda jednostronnej licytacji, cena spadła do 200 złotych bez wiertarki. Mój tato, dumny z siebie Król Biznesu, poleciał niczym albatros do najbliższego bankomatu, wypłacił gotówkę i obładowany podarkami wbiegł do domu podniecony, jakby właśnie otrzymał długo oczekiwany list z Hogwartu. Nie mógł doczekać się powrotu matki z pracy, kiedy pokaże jej, co za złoty interes ubił tego popołudnia -po prostu karaś przedsiębiorczości.
Gdy mama weszła do domu, powoli zaczęło docierać do niego, że sytuacja nie do końca jest tak wygrana, jak to sobie do tej pory wyobrażał, gdzie „sytuacja nie do końca jest tak wygrana” to taki delikatny eufemizm. Krótko mówiąc, dotarło do niego, że jak zaraz nie zbierze tego Bazaru Różyckiego ze stołu, będzie miał przesrane. Niestety nie zdążył. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo codziennie przed wyjściem do pracy mój ojciec ma zaszczyt brać cygański prysznic o elitarnym zapachu CHANTAL no 007.
I to dopiero jest prawdziwy Black Friday, aż strach pomyśleć, co za okazja trafi mu się w Cyber Monday.
#89
Kojarzycie taką straszną historię: „nie tylko pies, co rękę liże”, czasem nazywaną: „kap, kap, kap”?
To taka opowiastka o małej dziewczynce, która została sama w domu na noc, towarzyszył jej tylko pies, który spał pod łóżkiem. Przed pójściem spać zawsze dawała mu do polizania rękę, dzięki czemu czuła się bezpiecznie. Jednak tej feralnej nocy ciągle słyszała kapanie wody z kranu, więc co chwilę wstawała, żeby pozakręcać wszystkie kurki i za każdym razem, jak wracała do lóżka, to dawała polizać tę rękę, aż w końcu zobaczyła na ścianie krwawy napis: NIE TYLKO PIES, CO RĘKĘ LIŻE.
Właśnie poznałam straszniejszą historię.
Leżę pod kołdrą z jesienną chandrą przy zgaszonym świetle i gapię się bez emocji w telewizor. Słyszę, że ojciec wrócił ze spaceru z psem. Koka od razu wbija do pokoju i wskakuje na łóżko. Robi mi się trochę cieplej na serduszku, bo zaczyna się do mnie przytulać i lizać po ręku, ja czochram ją po grzbiecie. Już mam zasypiać, kiedy postanawiam odwiedzić jeszcze toaletę, coby zbudzona ciśnięciem pęcherza o 3 w nocy nie potknąć się o dywan i nie wylądować przez przypadek głową w lodówce.
Wchodzę do łazienki, zapalam światło, wierny pieseł oczywiście podąża za mną, zasiada obok. I wtedy to dostrzegam – jej szyja jest usmarowana gównem. Ta sama szyja, którą wycierała w moją świeżutką pościel. Momentalnie zrobiło mi się tak niedobrze, że aż zaniemówiłam, po czym wydarłam jadaczkę na całą chałupę:
– KOKA MA GÓWNO NA FUTRZE!
Ojciec wybiega z pokoju, żeby wrzucić psa do wanny, ale Koka już wie. Już wie i momentalnie zaczyna spieprzać pod łóżko. Jeśli uda jej się, już po nas, stamtąd naprawdę ciężko ją wyciągnąć. Rzekłabym nawet, że to niewykonalne.
I tak sobie teraz leżę na tym łóżku, Koka pod. Godzina 00:20, a ja nie zmrużę oka, bo jestem wydygana, że ten pies w końcu wyłoni się ze swojej nory i kiedy będę w słodkich objęciach Morfeusza, wtedy dotknie mnie obsranym futerkiem, składając pocałunek dementora.
#88
z cyklu #problemypierwszegoświata
Jakiś czas temu zrobiliśmy sobie z moim durnym bratem tatuaże. Adaś wytatuował na nodze Luszyna (tego z „Bliźniaki Cramp” #gimbynieznajo), który krzyczy: „Moris!”, a ja wydziarałam sobie Morisa (prawą rękę Króla Juliana), który woła: „Luszyn!”.
Generalnie od zawsze do siebie tak mówimy, stąd ten zacny pomysł, który był oryginalny i spotkał się z aprobatą najbliższych znajomych. Nawet naszej mamie spodobał się kontent, miała tylko problem z miejscem tatuaży, bo zapytana o opinię, rzuciła lakonicznie: „NA DUPIE SOBIE ZRÓB, DEBILU”.
No i kiedy trwale uwieczniliśmy naszą siostrzano-braterską miłość, nadszedł w końcu taki dzień, w którym doszło między nami do ostrej wymiany zdań, a jak już nie raz wspominałam, nasze kłótnie są bardzo intensywne, sprzeczamy się o niesłychanie ważne rzeczy, jak na dorosłych ludzi przystało, to jest o to, czy Hemp Gru są spoko, czy jednak nie, czy Snape jest biologicznym ojcem Harrego lub o nieumyty talerz w zlewie.
Gdy tylko dochodzi do wymiany zdań, zaraz usuwamy się z fejsa, blokujemy na messengerze i w ogóle zrywamy sobie firanki z okna, coby ugodzić się prosto w serce, bo co jak co, ale zerwana firanka jest ciosem poniżej pasa. Po kilku godzinach znowu jesteśmy Twinsami for eva, ale zanim dojdzie do porozumienia, często mam ochotę podzielić swoją duszę na siedem części i rzucać w Luszyna horkruksami, szydząc triumfalnie, że i tak nie zdoła ich zniszczyć.
Problem z dziarami polega na tym, że teraz podczas awanti zamiast blokować się we wszystkich możliwych miejscach, wysyłamy sobie screeny z kontaktem do laserowego usuwania tatuażu, odgrażając, że właśnie umówiliśmy się na wizytę, a później trzaskamy drzwiami i godzinami słuchamy Eweliny Flinty, topimy łzy złości w herbacie i nucimy: „żałuję, że cię znałam, a a a…, żałuję, że ufałam, a a a…”.
#87
Z porannych telefonów najbardziej lubię te nieodebrane.
No nie wiem, serio, nie mam pojęcia, co takiego musiałoby się wydarzyć, żebym przesunęła kciukiem w stronę zielonej słuchawki w weekend przed 10 rano. Co innego, jakby na wyświetlaczu mojego Siajomi pojawiło się połączenie przychodzące od „Ojciec Mateusz”, to wiadomka, że pewnych spraw w postaci karuzeli kryminalnych zagadek oraz pędzącego przed siebie TGV wrażeń i emocji, po prostu się nie lekceważy.
Nikt z moich znajomych nie dzwoni do mnie o tej porze, bo wiedzą, że i tak nie odbiorę. Jeśli któreś z moich przyjaciół kiedykolwiek będzie potrzebowało pomocy w weekend o poranku i uznają, że na mnie zawsze można liczyć, więc, jak mówi klasyk: memory fajnd Lidianna, dzwońcie śmiało – i tak nie odbiorę.
Zależy mi na Was zawsze, oprócz poranków. Mam nadzieję, że pomogłam.
Długim i absolutnie niezbędnym słowem wstępu poprzedziłam sytuację, jaka wydarzyła się w ostatni weekend, kiedy to zostałam arogancko obudzona dzwonkiem telefonu. Swoją drogą nie wiem jakim cudem nie był wyciszony, to musiał być jakiś błąd w Matrixie, innego wytłumaczenia nie ma. Powiedzieć, że nie cierpię być budzona to tak, jakby nie powiedzieć nic. Ja się po prostu zamieniam w potwora. W ułamku sekundy napuszam kolce i z takiej słodkiej rybki rozdymkowatej, robię się rybką rozdymkowatą siejącą postrach i grozę. Kiedy na dobre otworzyłam oczy i spojrzałam na trzy nieodebrane od nieznajomego numeru, zaczęłam wyczuwać, jak powoli ogarnia mnie ciekawość zmieszana z poirytowaniem. Telefon zatarabanił po raz kolejny. Myślę sobie „to się doigrałeś Ktosiu”, po czym odbieram telefon, żeby rozładować złość, bo przecież na kimś trzeba, a mąż niewinnie śpi, więc oszczędzę go tym razem.
– Dzień dobry, pani Lidio – oznajmił wesolutki głos w słuchawce, co jeszcze bardziej mnie zezłościło.
– Witam – odrzekłam głosem tak oschłym, żeby gościu dosadnie poczuł moją niechęć. Dzień dobry to by był, jakbyś do mnie nie zadzwonił z samego rana. Gruby, zaspany chomik coraz szybciej biegnie po kołowrotku napędzającym zwoje w mózgu, trybiki zaczynają pracować, rozpoznaję głos mojego klienta.
– Obudziłem panią? – Wyczuwam nadmierną ilość niezdrowego entuzjazmu, takiego, jaki wypełnia mnie zaraz przed zjedzeniem kostki żółtego sera.
– Tak – wypalam, nawet nie próbując w kurtuazję.
– Moja żona zaszła w ciążę! – Aha. – Super wiadomość, jeśli tylko byłabym położną lub chociaż wzruszała się na myśl o poczęciu. – I co my z tym teraz zrobimy?
No nie wiem, może urodzicie? Mało tego, że mój sobotni poranek został pogwałcony przez telefon faceta, któremu prowadzę księgowość, On jeszcze oczekuje odpowiedzi na pytania, w których totalnie się nie specjalizuję. Bo co mogłabym na to odpowiedzieć? Jak żeście pomnożyli, to suńcie konsekwentnie przez te meandry równań i nierówności z wieloma niewiadomymi, życzę wam, abyście prawidłowo spotęgowali te pierwiastki szarej rzeczywistości, by ostatecznie właściwy wynik przyświetlił wam drogę do upragnionego szczęścia? No bo, co innego, jakby zadał jakieś proste pytanie, na przykład: ile to będzie 2 + 2? Każda dobra księgowa odpowie:
A ILE TRZEBA?
#86
Z cyklu #zostańwdomu cz. II
Rano zjadłam dietetyczne śniadanie, później jabłko (nie lada poświęcenie, bo nie cierpię tych paskudnych, twardych owocków), na obiad łososia z warzywami. Po chwili ocknęłam się z ręką w misce ze starymi chipsami, więc pobiegłam szybko do kuchni, coby się ich pozbyć, ale po drodze wpadłam na tacę z plackami ziemniaczanymi. Jeszcze dobrze nie pogryzłam chipsów, a już pchałam do gęby placka, jakby jutra miało nie być. Powiedziałam do siebie na głos: „serio?! co z tobą nie tak?”, po czym okazałam skruchę i przeprosiłam (sama siebie ofc, bo od kilku dni gadam sama ze sobą) za moje niefrasobliwe zachowanie. W ramach zadośćuczynienia stwierdziłam, że pozmywam naczynia, to się może uspokoję i wyciągnę jakieś wnioski.
Niestety jedyne, co udało mi się wyciągnąć, to łyżka z garnka wypełnionego fasolką po bretońsku. Nie była pusta. Nie wylądowała w zlewie. Jestem fit na 30% – jak ta śmietana w lodówce, którą trzeba do czegoś wykorzystać, bo zaraz się zepsuje.
#85
Z CYKLU #zostańwdomu
Leżę przed telewizorem, czekając niecierpliwie aż mąż wyjdzie z łazienki, żebyśmy mogli odpalić finałowy odcinek serialu. Czuję się obserwowana. Zerkam na prawo, nie myliłam się – otwarta paczka chipsów jakby się do mnie uśmiecha. Odwzajemniam uśmiech, ale nic więcej. Sama nie wiem, czy jestem taka niedostępna, czy tylko taką zgrywam. No i wtedy się zaczęło.
Część mojego mózgu odpowiedzialna za podejmowanie impulsywnych decyzji i uleganie nagłym zachciankom zaczyna debatować z moim tyłkiem. Włączam się do dyskusji: halo, możecie sobie porozmawiać kiedy indziej? Od tego ich gadania coraz bardziej chciałam wsadzić rączkę w paczkę chipsów, więc prewencyjnie udałam się do kuchni, coby zjeść trochę wody. To podobno pomaga. Pech chciał, że gdy wracałam do pokoju, potknęłam się o zabawki mojego psa i wpadłam na biurko. To znaczy nie do końca na biurko, ściślej mówiąc, moja ręka wpadła do paczki chipsów.
Wiedziałam, co się zaraz stanie, jeśli nie pozbędę się tego wytworu szatana, a więc podjęłam błyskawiczną decyzję. I tu odbyła się akcja rodem wzięta z Counter-Strike.
Chwyciłam opakowanie jak granat, rzuciłam się biegiem do łazienki, pociągnęłam za klamkę – ZAMKNIĘTE! Zaczęłam rozpaczliwie walić w drzwi, po chwili mąż otworzył zamek. Uchyliłam wrota na bezpieczną szerokość i wrzuciłam przez nie granat (paczkę chipsów), krzycząc: „fire in the hall!”, po czym uciekłam do pokoju. A później to już klasyczka – mąż wszedł do sypialni, dzielnie trzymając granat, i ze stoickim spokojem powiedział: „zapomniałaś wyjąć zawleczkę”.
To dlatego w CSie nigdy nikt nie chciał być ze mną w drużynie. #TheBombHasBeenPlanted!
#84
JAK LEGALNIE WPAŚĆ NA BROWAR PRZED PRACĄ?
W mojej pracy to najbardziej lubię czytać maile od klientów przy porannej kawie. Przypomina to nieco przeglądanie memów, kolejny mail – kolejna dawka śmiechu. „Dzień dobry, czy mógłbym prosić o wyniki za ostatni miesiąc? Nie dostarczyłem faktur sprzedaży, czy będą pani potrzebne?” – nie, skąd, kto w tych czasach wylicza podatek na podstawie sprzedaży? Bitch, please.
Albo:
– Dlaczego ja płacę tak wielkie podatki! Mam źle dopasowaną formę opodatkowania! Gdybym nie był na ryczałcie, mógłbym odliczać sobie koszty!
– A jakie te koszty, tak konkretnie?
– Chociażby choinkę zapachową!
– Ale podatek wynosiłby 17% zamiast 8,5%…
– Ale odliczyłbym!
I ja już widzę oczami wyobraźni, jak tytułuję maila z info o podatkach: MAM NADZIEJĘ, ŻE DLA CHOINKI ZAPACHOWEJ ZA 2 ZŁ BYŁO WARTO ODPROWADZIĆ 17% DOCHODOWEGO.
Wracając do tej kawy, słodzę ją ksylitolem. Bardzo nie lubię, jak się kończy, a tego poranka przypomniało mi się, że mój ksylitolowy słoiczek jest pusty jak zdjęcia wypiętych dup influencerek na Instagramie. Wpadłam zatem o poranku do pobliskiego sklepu, chcąc załatwić sprawę jak najszybciej, coby nie zostawiać moich klientów na pastwę perturbacji podatkowej rzeczywistości. Wbijam do delikatesów, pan Darek, jak zwykle niezawodny, rozsunął przede mną drzwi, sunę przed siebie, jak hokeista po tafli lodu, lawiruję między regałami, zręcznie wymijam starszych ludzi z wózkami, z oddali kątem oka już dostrzegam opakowanie ksylitolu, chwytam je, robię coś na wzór piruetu, z działu mięsnego ktoś krzyknął trzy razy „tak”, a więc przeszłam dalej, już prawie docieram do mety, kiedy jakiś dziadzio niespiesznie wjeżdża pod moje nogi na swoim czterokołowcu pełnym jedzenia. Żodyn problem, robię szybki unik, ciach – obrót w prawo do ostatniej alejki przed kasą i jeb. Alejka okazała się regałem z browarami. Jak mi we łbie zahuczało, to tylko ja wiem. „Ciemno i gwiazdy, dawno nie było takiej jazdy”. Bolało bardziej, niż jak kiedyś próbowałam wejść do łazienki przez zamknięte drzwi. Jakby ktoś wciąż szukał tajemnego przejścia na peron 9 i 3/4, to może być pewny, że w regale pełnym twardych czteropaków nie znajdzie go.
Sprawdziłam.
#83
Siedzimy z moim bratem i ziomkami na piwku, w pobliskim barze, coś jak w How I Met Your Mother, każdy się tu zna, fajna atmosfera, dostajemy darmowe jedzonko. Siedzę znudzona, bo Adaś wczuł się w gadkę o samochodach, czuję, że już nie wytrzymam, idę do domu. Dlaczego nie potrafię w koleżanki?!I mój brat nagle wyskakuje z tekstem: dobra, Lidzia usypia, dosyć o samochodach, pogadajmy o dupach.
Myślę sobie, że wciąż chooyowo, ale stabilnie, zaskocz mnie czymś, Mordo. Na co mój brat wypala:
– Moje opony są do dupy.
Kurtyna.
#82
PRZEZNACZENIA NIE OSZUKASZ
W pewną sobotę poszłam na ploteczki do kumpla. Wszystko zaczęło się od telefonu.
– Halo?
– Cześć Hoffer, nie uwierzysz, co się wydarzyło!
– No mów!
– Roman, to nie jest rozmowa na telefon!
– Dobra, to przychodź szybciutko na pogaduszki, zaparzę naszej ulubionej kawy i wszystko mi opowiesz!
Okazało się, że kawy zabrakło, ale było moje ulubione winko, a jak winko to i tańce, a jak tańce to i kręcenie filmów na pamiątkę, bo na pewno każdy uwielbia oglądać swojego pijanego pysia, kiedy ma gorsze dni. Albo podczas spotkania ze znajomymi, którzy po pokazaniu video ze swojej podróży do Nowej Zelandii, pytają, gdzie ty ostatnio byłeś i wtedy beng! „A to ja, tańcząca z kumplem do Kolorowych Jarmarków!” Ra ta ta ta ta. W każdym razie nie mam pojęcia, po co wymachiwałam telefonem podczas tańców i swawoli, ale niech pierwszy rzuci kamieniem, kto tego nigdy nie robił.
Kilka dni później mój nowy smartfonik spadł na podłogę.
– Miałaś go miesiąc – rzekł kumpel z wyczuwalną nutką smutku w głosie.
– Nic się nie martw, mordo, mam szkiełko ochronne, widzisz? Nie ma nawet ryski! – odpowiedziałam.
– Chciałaś chyba powiedzieć, że miałaś szkiełko jeszcze kilka dni temu, póki nie rzuciłaś telefonem pod sam sufit, bo muzyka za bardzo cię poniosła, kiedy kręciłaś film.
– Co ty mówisz?! – Sprawdziłam pospiesznie wyświetlacz. – Rzeczywiście, nie ma!
Nawet nie pamiętam, jak się stłukło, a te kilka dni żyłam w nieświadomości. Postanowiłam, że przyda mi się trochę adrenaliny w tym życiu, i że nowego szkiełka montować nie będę. Upływały dni, tygodnie, miesiące, a telefon miał się dobrze. Znajomi patrzyli na mnie z podziwem, bo w tych czasach wyjście z telefonem bez ochrony wyświetlacza jest przejawem nie lada odwagi i pewności siebie – każdy coach Wam to powie.
Dzięki opuszczeniu strefy komfortu uzyskałam szacunek na mieście. Owszem, bywały sytuacje, kiedy robiło się gorąco. Na przykład na siłowni. Zawsze zazdrościłam ludziom potrafiącym obsługiwać telefon na bieżni, więc pewnego dnia podjęłam wyzwanie.
Założyłam słuchawki, włączyłam spotifaja, ustawiłam jakąś vixę i pojechałam z tym koksem. Biegło mi się wyjątkowo lekko i przyjemnie, znów poczułam, że sky is the limit, albo nawet nie. Po kilku minutach stwierdziłam, że posunę się jeszcze dalej i odpiszę na wiadomość, a moje dodatkowe chromosomy nie przeszkodzą mi w tym. Przeszkodziły. Wyglądało to tak: chwytam telefon, wypada mi z ręki, kątem oka widzę jak jeszcze wisi na kablu od słuchawek, podejmuję błyskawiczną decyzję o wyjęciu słuchawek z uszu, coby lepiej mi się łapało telefon (łatafak?! xD), smartfon uderza o taśmę bieżni, ja się nie poddaję, robię bohaterski przykuc, by złapać go, zanim poleci w pizdu, w międzyczasie zapominam o tym, że nie zastopowałam bieżni, tracę równowagę, ale nie tracę nadziei, wyciągam rękę, telefon wyjebało na drugi koniec sali, mnie też, ląduję telemarkiem (tyłem!), w tym samym czasie nieświadomie krzyczę coś w stylu „oezusmaria”, a cztery osoby obracają się w moją stronę, więc czuję się jak w The Voice of Poland.
Podnoszę telefon, licząc w myślach ile pieniążków będzie mnie to kosztowało i czy w ogóle opłaca się robić wyświetlacz, patrzę i oczom nie wierzę, a już na pewno nie moim pięciu dioptriom. Brak nawet najmniejszej ryski – tyle wygrać! Wracam do domu zajarana życiem, pobudzona dawką endorfin, rzucam torbę na szafkę przed drzwiami wejściowymi, żeby łatwiej było mi się dokopać do kluczy, które zawsze znajduję na samym dnie, wyrzucam wszystko z torebki, łącznie z telefonem.
Mamę oszukasz, tatę oszukasz, ba, siebie nawet oszukasz, ale przeznaczenia nie oszukasz.
PS: mam do sprzedania Samsung Galaxy S8 Plus, stan prawie idealny, jedynie ekran rozbity jak po uderzeniu meteorytu. Ktoś, coś?
#81
Przedświąteczne spotkanie z psiapsi. Siedzimy w salonie, pijemy herbatę. Śmieszkuję z jej córką (tak na oko 5 do 13 lat, nie wiem), pytam, czy napisała list do Mikołaja.
Laura wymienia, co by chciała dostać, lista długa jak poniedziałek w pracy po ciężkim weekendzie. W końcu wypalam bez zastanowienia:
– Ej, a Fabianek to wierzy jeszcze w Świętego Mikołaja?
Młoda patrzy na nas z pewną dozą rozczarowania, a psiapsi odpowiada lekko stłumionym głosem, nieco zmieszana:
– Tak. – Słyszę, jak zaciska zęby. – Laura też.
#80
Każdy jest w czymś najlepszy. Ja na przykład jestem najlepsza w gubieniu się. Z moją orientacją w terenie jest trochę jak z moim domkiem letniskowym na Lazurowym Wybrzeżu – nie posiadam żadnego domku. Dlatego, kiedy ktoś do mnie dzwoni, by zapytać, gdzie jestem, odpowiadam zwięźle: w samochodzie, w autobusie, na rowerze.
Raz w życiu udało mi się bez namysłu, konkretnie podać moją dokładną lokalizację. Kojarzycie na pewno tę reklamę T-mobile, gdzie do Tomasza Kota dzwoni telefon:
– Kocie, gdzie jesteś?
– Jestem w Timobaaaaaaajl! – podśpiewuje w rytm melodii „Widzę twoją twarz” Kasi Kowalskiej.
Ostatnio przedłużałam umowę na usługi telekomunikacyjne, kiedy zadzwoniła do mnie mama, pytając, gdzie jestem. Wiadomix, że pod wpływem emocji wydarłam się na cały salon, odpowiadając, że jestem w T-mobiiiiiile!!!!, zupełnie jak Tomasz Kot w reklamie. Przynajmniej pan z obsługi zaczął się śmiać, a przez moment to nawet wydawało mi się, że zacznie tańczyć.
Skoro już wyjaśniłam kwestię mojego braku orientacji w terenie, nikogo nie zdziwi fakt, że zwiedzając Rzeszów, udało mi się w nim zgubić. Zapytacie, jakim cudem można zgubić się w mieście wielkości Placu Trzech Krzyży. Ano można, ja potrafię. Było tak, że spacerowałam sobie po bulwarach, Lisiej Górze, rynku starego miasta i innych mniej interesujących miejscach, a kiedy nadszedł czas powrotu do hotelu, stwierdziłam, że wrócę nową trasą, coby sobie urozmaicić zwiedzanie. Pech chciał, że dostrzegłam rzekę, a na niej kaczki, więc zboczyłam z kursu, żeby popatrzeć na Wisłok przy zachodzie słońca. Po chwili okazało się, że nie tylko słońce przestało świecić, ale ekran mojego telefonu również. Przykre to bardziej, niż pocałunek dementora, bo bez nawigacji nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Błąkałam się zatem mrocznymi ulicami Rzeszowa, powoli tracąc nadzieję. Było mi zimno i chciało mi się pić, nie znałam nawet nazwy ulicy, na której znajdował się hotel, żeby wsiąść do jakiejś taksówki i po prostu podjechać.
Kiedy kolejny autobus wywiózł mnie w nieznane, a na pysiu pojawiły się pierwsze łzy bezsilności, stwierdziłam, że podejdę do centrum handlowego i poproszę kogoś o podładowanie telefonu. #główkapracuje
Poszło sprawnie, bo już na samym wejściu dostrzegłam wyspę z telefonami i akcesoriami. Miły pan podłączył smartfon do ładowania, włączyłam go i nie tracąc czasu, szybko weszłam w mapy Google, zobaczyć, jak daleko jestem od zaznaczonego punktu na mapie, który to punkt był hotelem. Nie byłam pewna, czy w ogóle jestem w tym samym mieście, ani ile czasu zajmie mi powrót do domu, a do tego wszystkiego mąż się na pewno zamartwia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że odległość do celu to: 200 metrów. W linii prostej.
#nagrodaDzbanaRoku#wędrujedomnie
#79
Późny wieczór, leżymy z mężem w łóżku, oglądając How I Met Your Mother. To znaczy ja oglądam, a On prosi, żebym to wyłączyła, więc poszliśmy na kompromis – przyciszyłam telewizor.Ej, eMciu, wiesz, co bym chciała teraz zrobić?
– Niestety moje życie jest uboższe o tę wiedzę.
– Przekąsiłabym coś.
– Przestań, nie jedz na noc. Sama mówiłaś, że mam cię przed tym powstrzymywać.
– Oezu. Ale przecież jestem malutka. Mógłbyś mnie nosić jak mały plecaczek.
– Jesz tyle, co mały dinozaur. Jesteś malutkim tornistrem, ale bardzo pakownym.
nieprawda
#78
Leżę w łóżku w towarzystwie gorączki, a w moim przypadku 37,3°C oznacza karetkę, szpital i urnę, po księdza nie dzwonię, bo i tak nie dostanę rozgrzeszenia. W ostatnich chwilach życia, natchnięta nostalgią, napisałam fraszkę.
Za oknem hula zimny wiatr,
Szarpie gałęziami drzew.
O parapet głośno dudni deszcz,
Taki to natury zew.
Jesień mrokiem swym świat spowiła,
A ja bym sobie pierdolnęła kubek grzanego wina.
#77
Podobno bywam wścibska i ciekawska, ale dziś to już chyba przesadziłam.
Wracam do domu, zaraz mam wysiąść z autobusu, więc uprzejmie zagaduję do Pani siedzącej obok, coby jej nie taranować, ani nie używać przy mugolach zaklęcia „wingardium leviosa”:
– Przepraszam, czy wysiada pani na tym przystanku?
Na co dostaję w odpowiedzi:
– A co to panią obchodzi?!
Może chciałabym po prostu wysiąść z autobusu? A może lubię pytać nieznajomych, na jakim przystanku wysiadają? Już sama nie wiem.
#76
A najbardziej to lubię, kiedy poznaję nowych ludzi podczas bardzo ważnych życiowych czynności, to jest dosypywanie ksylitolu do kawy i mieszanie jej z mlekiem 1,5% bez laktozy. I oni wtedy patrzą na mnie z pewną dozą podziwu, mówiąc, że ja to się chyba zdrowo odżywiam. Posyłam im wtedy przelotny uśmiech, oznajmiając, że naturalnie, tak jest.Na śniadanie pełnoziarniste pieczywo z hummusem, pomidor z babcinego ogródka, jajko na miękko i świeżo wyciśnięty sok z grapefruta. Na drugie śniadanie jabłko, a na obiad makaron z mąki durum z tuńczykiem, szpinakiem i odtłuszczonym serem feta. Dobrze, że od słuchania tego fit pierdolamento, zazwyczaj tracą zainteresowanie rozmową, bo wtedy to musiałabym jeszcze opowiedzieć, co jem na kolację. Szkoda by było, przy tak dobrym wstępie, oznajmić, że latem na kolację to zazwyczaj pizza, frytki albo pieczony cammembert i piwko z sokiem imbirowym w towarzystwie przyjaciół. Taka jestem fit. No cóż, dbanie o zbilansowaną dietę latem to odpowiednik pozycji na misjonarza – robi swoją robotę, ale w ogóle nie jest interesująca.
#jaksięsłodziksylitolemtopizzemożna
#udowodnioneprzezamerykańskichnaukowców
#iliczoneprzezemnienakalkulatorze
#75
z cyklu: babskie wieczory
– Wiesz, widziałam ostatnio takie
ogłoszenie w necie, że dziewczyna szuka faceta, który ją w sobie
szaleńczo rozkocha i porzuci przed wakacjami, bo chciała schudnąć kilka
kilogramów na lato.
– No, no, znam, dobre.
– A daj spokój, ja to nawet zakochać się już nie potrafię. I weź tu schudnij człowieku.
#74
Moja babcia ma dość osobliwą definicję pojęcia „trochę”.
Na przykład wczoraj. Dzwoni do sąsiadki, od której kupuje pomidory.
– Dzień dobry pani Teresko, potrzebuję trochę pomidorków.
– Coś tam się znajdzie, a ile dokładnie?
– No tak ze 20 kg, po 5 kg każdego rodzaju.
Albo kiedy dzwoni zamówić miód: „Wie pan, niedużo, trochę, tak z 10 litrowych sloiczków”.
Mięsa też ma zawsze tylko trochę. W pokoju stoi taka wielka zamrażarka z
kilkoma szufladami. Jak ostatnio chciałam wsadzić tam lód do
drineczków, to nie było miejsca.
Przed chwilą babcia poprosiła mnie, żebym pojechała rowerem do sklepu, jakieś 1,5 km od domu, bo nie ma marchewki. Zapytałam ile tej marchewki dokładnie mam kupić. Odpowiedziała, że trochę.
No więc ja już wiem, że dziś rekord kardio będzie pobity. Jak obwieszę rower siatkami z marchewką to liczę tak z sześć kursów.
Babcia twierdzi, że przyda mi się „trochę” ruchu.
#68
Ja
to na przykład nie mam już żadnych wątpliwości co do mocy uczuć, jakimi
darzy mnie mój mąż. Nie to żeby wcześniej nie dawał mi dowodów miłości,
bo za każdym razem, kiedy dzieli się ze mną swoim jedzonkiem, czuję się
wyjątkowo, ale to, co wydarzyło się ostatniego wieczoru, urzekło mnie
do granic możliwości.
Otóż zostałam sama z dwoma biletami na
koncert RAU. Zdaję sobie sprawę, że 99,99% Was nie ma zielonego pojęcia,
kto to jest, ale od czego mamy wujka Google.
Jeśli miałabym
wymienić trzy powody, dla których życie mojego męża traci sens, bez
zastanowienia wypaliłabym: podróż komunikacją miejską, brak możliwości
obejrzenia meczu piłki nożnej i koncert RAU (samo słuchanie jest dla
Niego wystarczającym powodem do smutku).
Wczoraj M. przyjął na klatę combo wszystkich trzech wyżej wymienionych.
Tak więc miałam te dwa bilety. Zapytacie, ile to jest 1+1? Jako
księgowa odpowiem: „a ile potrzeba?”, jednak z punktu widzenia żony
przygnębionej obawą samotności w tłumie ludzi, rozsądnym rozwiązaniem
wydawało się wlepienie w męża głębi rozżalonych oczu, delikatne ujęcie
jego twarzy w dłonie i wyszeptanie do ucha: „dwa, matematyki nie
oszukasz…”.
Wtem mój mąż zrobił minę Sylvestra Stallone, mówiącą „dajesz maleńka, jestem twardy, wyzwanie przyjęte”.
Nie no dobra, najpierw wyglądał, jakbym zaproponowała mu piwo
bezalkoholowe, czyli mieszanka przerażenia, rozpaczy i bólu zawładnęła
jego ciałem, a po chwili wstąpił w niego duch Rocky’ego.
I rzeczywiście, zrobił to! Zrobił to dla mnie, choć walka była ciężka.
Najpierw dostał trzy ciosy z prawego sierpowego, jeden za drugim:
przejażdżka tramwajem – jeb!, podróż metrem – jeb!, kiedy wychodziliśmy z
podziemi, już ledwo stał na własnych nogach, a tu nagle autobus – jeb!
Popatrzyłam na niego ze współczuciem, szepcząc pod nosem: „twardą masz
tę mordę, stary”.
Była chwila załamania, gdy dostał z dyńki
przypomnieniem o meczu Polska – Łotwa, aż się zatoczył, na szczęście
przytrzymałam go i wsparłam na duchu, krzycząc: „dasz radę, wierzę w
ciebie, bejb!”.
Na ostatni cios w postaci low kicka mój mąż był już
solidnie przygotowany. RAU wjechał na scenę, jak seba passatem na
oblodzony parking pod biedronką, ale eMciu dał radę. Dzielnie zniósł
trzy utwory oraz zdeptane przez moje skoki nowiutkie adasie, i to był
ten moment, kiedy ścisnęłam jego dłoń, mówiąc: „zrobiłeś więcej niż
byłeś w stanie, idź już, poradzę sobie, jestem z ciebie taka dumna”,
odrzekł: „nie ma mowy, nie zostawię cię samej!”.
Tak naprawdę po
tych trzech utworach, rzuciłam: „spoko jest, leć, ja się pobawię” i
wróciłam do darcia gęby i skakania po sam sufit, a M. nie trzeba było
dwa razy powtarzać. Obrócił się na pięcie i wybiegł z sali w rytmie „We
Are The Champions”.
Jeszcze na bramce ochroniarze powiedzieli mu,
że jak wyjdzie to, już nie będzie mógł wejść, na co On, radośnie, jakby
właśnie wygrał w totka, „panowie, ja stąd wypierd@l@m!”.
Jak później przyznał, tak wolny poczuł się pierwszy raz w życiu.
A teraz ta smutniejsza strona medalu – przez resztę życia będę musiała się za to odwdzięczać.
Chociaż dziś jeszcze chyba mogę się dopierdzielić o brudny talerz zostawiony na parapecie, czy nie? 😀
#67
Stoję w kolejce do kasy hipermarketu charakteryzującego się wysokim poziomem przestępczości, który zapoczątkował gang świeżaków.
Kątem oka dostrzegam siedzącego przy kasie Szeryfa Moralności. Pamiętam go z ostatnich zakupów, kiedy jeszcze nie zdążyłam wyłożyć wina na taśmę, a ten już prosił mnie o dowód. Uśmiechnęłam się do niego wtedy i dziękując za komplement, pomachałam mu plastikiem przed nosem. Nawet nie odwzajemnił uśmiechu, rzekł tylko:
– karta biedronki?
– nie, zapłacę kartą
– dziękuję, życzę miłego wieczoru.
Tamtej nocy jego pokerowa twarz grała główną rolę w moim koszmarze sennym.
Toteż nic dziwnego, że powoli zaczęłam się pocić ze stresu, kiedy uświadomiłam sobie, że w kieszeni mojej kurtki mam tylko kartę płatniczą, a na taśmie obok owocków i warzyw spoczywa sobie carlsberg dla ojca.
Zaczęłam stresować się i nerwowo uciekać wzrokiem. Zupełnie jak za czasów liceum, kiedy chciało się kupić alko na imprezę.
Miałam chwilę, żeby pomyśleć nad innymi dowodami świadczącymi o moich 29-ciu latach. Tryb „ofensywny rondel”: ON.
Nadeszła moja kolej, zeskanował piwko, odetchnęłam z ulgą, kiedy znowu się zaczęło.
– Od razu proszę przygotować dokument tożsamości – wypalił bez mrugnięcia okiem.
– Ostatnio też się pan mnie o to pytał, dziś nie mam. Ale mam 29 lat. Poza tym to dla taty – świetnie mi poszło.
– Nie sprzedam.
– Mam też obrączkę, mogę pokazać datę ślubu, jest wygrawerowana.
– Bez dowodu nie sprzedam – powiedział głosem Bogusława Lindy z „Psów”.
– Naprawdę mam 29 lat, mogę zanucić „Jak zapomnieć” Jeden Osiem L.
To był ten jeden z wymyślonych przeze mnie dowodów dorosłości, nad
którym tak intensywnie myślałam w kolejce do kasy. Na początku chciałam
pochwalić się znajomością wzoru na deltę, ale tego uczą już w gimnazjum.
Wysiliłam się więc na coś z finezją, zaczęłam napierdzielać w głowie
skomplikowane działania, to jest: 2019 – 18 = 2001, z czego wynikało, że
na bank żaden gówniarz nie kojarzy hitu z 2003 roku. Niestety nie
miałam przy sobie kalkulatora, a że jestem księgową, to takie zawiłe
rachunki liczone w głowie sprawiają mi dużą trudność, a tym samym
pochłaniają sporo czasu, zanim uzyskam prawidłowy wynik, więc na więcej
argumentów nie starczyło mi czasu. Musiałam spróbować.
– … – Kasjer wciąż pozostawał niewzruszony moimi staraniami.
– Ile dałbym by zapomnieć cię, wszystkie chwile te, które są na nie… –
zaczęłam śpiewać, miając nadzieję, że albo zrobi mu się mnie żal, albo
go rozśmieszę, albo chociaż przerazi go mój brak talentu wokalnego i w
końcu sprzeda mi to pieprzone piwo. Otóż nie tym razem.
– Przykro mi – rzekł, a ja zaczęłam się zastanawiać, czy to z powodu mojego głosu, czy dlatego że nie mogę go zapomnieć.
– O.K., rozumiem. – zabrałam zakupy, spaliłam buraka i z opuszczoną
głową udałam się do wyjścia, nucąc w myślach „znowu staniesz przede mną,
zawsze robisz mi to we śnie, będę patrzył jak odchodzisz, chociaż
chciałbym się odwrócić, będę myślał ile dałbym komuś, kto by czas
zawrócił…”
#jakzapomnieć
#j8l
#jakjużzapomnętotamwrócę
#icięznajdę
#irzucęwciebiedowodem
#62
Internety od rana atakują młodzieżowym słowem 2018 roku, to jest „dzban”.
Powiem Wam, że jest źle, kiedy masz ksywkę „dzban”. Jeszcze gorzej, jeśli wymyślił ją twój mąż. Tylko u mnie to w zupełnie innym kontekście. Zaczęło się od tego, że na jednym z wesel wypiłam dzban wina. Delikatnie mówiąc pierwszej trzeźwości to ja nie byłam. Teraz rozmowa z ludźmi z najbliższego otoczenia wygląda tak:
– Pijemy coś dzisiaj, Dzbanie?
– Nie, dziś łóżko i film.
– Nie bądź pustym dzbanem, daj się napełnić.
#61
Późny wieczór, parking.
Wraz z kluczykami do auta, brat wręczył mi instrukcję obsługi grubości Biblii. Moje zadanie było na pozór proste: znaleźć odpowiedni przycisk na pilocie, wcisnąć, otworzyć drzwi, wyjąć mini schodki, wspiąć się po nich, wejść do samochodu, zaleźć jakiś zasilacz od lampki.
Ciemno, pod siedzeniami nic nie widać, przydałaby się latarka. Walczę chwilę z moim xiaomi, nie mogę znaleźć odpowiedniej apki, ale główka pracuje, więc klikam w mikrofon google, mówiąc z odpowiednim akcentem:
– Lumos!
Błysk. Wnętrze samochodu zalała fala światła.
Obok sąsiedniego auta dyskutowali jacyś mężczyźni. Nagle zamilkli, patrząc na mnie z niedowierzaniem.
Zasilacza nie odnalazłam, więc zrezygnowana powiedziałam do mojej potężnej różdżki z piórem feniksa o imieniu xiaomi:
– Nox!
Światło latarki zgasło.
Mężczyźni wciąż nie odezwali się słowem, odprowadzając mnie wzrokiem.
#60
Ja to mam jednak prawdziwe szczęście w życiu. Nawet moja babcia nie dba o mnie tak, jak robią to moi przyjaciele.
Wrześniowy wieczór, spotkanie przy ploteczkach.
– Zjadłabym coś bezmięsnego, ale cammembert z grilla jest trochę za tłusty – mówię trochę do siebie, trochę w stronę P. i Maksa.
– Słyszałeś ją? – P. zrobił minę, jakby ktoś mu właśnie oświadczył, że ma dożywotniego bana na produkty apple.
– Powiedz mi, że się przesłyszałem – zawtórował Max.
– O co wam chodzi? – pytam z irytacją.
– Przestałaś jeść mięso, jaki będzie następny krok? Jutro mi powiesz, że Ziemia jest płaska!
– A później zaczniesz żywić się energią słoneczną!
– Bez przesady. Po prostu uważam, że mięso jest niezdrowe i powinniśmy żyć tak, żeby dla naszego widzimisię nie trzeba było zabijać zwierząt.
– P, tracimy ją, zrób coś!
– Zjedz pieroga z mięsem! – przyjaciel gorączkowo zaczyna otwierać paczkę z pierogami.
– Nie działa, jedziemy do maka! Szybko!
– Kupimy ci tyle cheeseburgerów ile tylko bedziesz chciała, bez bułki, będę ci pchał do gęby same kotlety!
– Nie mam ochoty.
– Mówiłem, jest już za późno. Straciliśmy ją.
– Że też nic nie zauważyliśmy wcześniej, zaczęło się od biegania.
– Później zainstalowała Endomondo.
– Teraz będzie vege!
– Nie będę vege, bo nie mogę żyć bez żółtego sera.
– Dzwoń do jej męża, powiedz, że zawiedliśmy. Że przepraszamy.
– Kim jesteś potworze i co zrobiłaś z naszą Lidzią!? – P. nerwowo szturcha mnie za ręce.
– Odpuść… – Max położył dłoń na ramieniu przyjaciela. – Za późno. Dajmy jej odejść.
Szukam nowych przyjaciół. Ktoś? Coś?
#59
Ja to jestem trochę takim łowcą mocnych wrażeń, co oznacza mniej więcej tyle, że jak wsiadam do taksówki, która ma mnie po prostu zawieźć z punktu A do punktu B, to ja już przy trzaśnięciu drzwiami śmiało mogę krzyknąć: ahoj, przygodo!
No więc wsiadam do taryfy.
– Dokąd? – zapytał szofer.
I od tego zaczniemy, pojeździmy trochę.
– ̶P̶r̶o̶s̶t̶o̶ ̶i̶ ̶m̶i̶e̶j̶ ̶p̶a̶n̶ ̶l̶e̶k̶k̶ą̶ ̶s̶t̶o̶p̶ę̶,̶ ̶c̶h̶c̶ę̶ ̶p̶o̶m̶y̶ś̶l̶e̶ć̶ ̶z̶ ̶z̶a̶w̶i̶e̶s̶z̶o̶n̶y̶m̶ ̶w̶ ̶g̶ł̶ą̶b̶ ̶g̶d̶z̶i̶e̶ś̶ ̶w̶z̶r̶o̶k̶i̶e̶m̶ * Niegocińska, Mokotów.
Kiedy będziemy na miejscu? – zapytałam.
– Około 30 minut – odpowiedział niepewnym głosem kierowca.
Hołowczycem nawigacji to ja nie jestem, ale prawie na pewno wiem, że Wisłostrada na wysokości Starego Miasta nie prowadzi przez Kraków.
Okazało się, że miałam rację, bo kierowca obrał trasę na Grochów.
Kiedy przejeżdżaliśmy na drugą stronę Wisły, coś mnie tknęło, więc zapytałam, czy aby na pewno wyraźnie powiedziałam „Mokotów”, czy po prostu mamy różne wyobrażenia, co do tej lokalizacji.
– Nawigacja trochę mi świruje, nadrobimy kilka kilometrów, ale czas przyjazdu będzie zbliżony – odrzekł.
Myślę sobie, fajnie, że chłopak nie jest pilotem, bo w sumie to nie chciałabym nigdy lecieć do Londynu z przesiadką w Tunezji.
Na wysokości Saskiej Kępy puszczają mi nerwy i z paniką w głosie mówię do typa, że sorry, mordo, ale something goes wrong. I wtedy on mówi coś, czego nie nie chciałabym usłyszeć nawet w najgorszym koszmarze.
– Mogłaby odpalić pani swoją nawigację i mnie poprowadzić?
Powiedział to, kurwa. Z moją orientacją w terenie to jest trochę tak, że potrzebuję mapy, kiedy schodzę do własnej piwnicy. A nawet jak tę mapę już mam, to potrafię z niej odczytać tyle, co z karty dań w języku rosyjskim, to znaczy coś tam widzę, ale nie wiem, co to oznacza.
Lubię wyzwania, może być ciekawie, w końcu mam jeszcze tyle miejsc do zwiedzenia, więc odpalam nawigację.
– I teraz zjeżdżając z mostu, skręcimy w lewo, później na rondzie też w lewo – wczuwam się w rolę.
Z pierwszym lewo taksówkarz sobie poradził, a kiedy już zaczęła rozpierać mnie duma, zawrócił na rondzie. No i nie wytrzymałam.
– Nieeeeeeee! Miało być w lewooooo!
– Ups, zapomniałem się.
W takich momentach, zawsze nucę sobie w myślach:
„Myślę pozytywnie, lekarz kazał myśleć pozytywnie.
Myślę pozytywnie, nic mnie nie wkurwi dzisiaj.
Idę, po prostu idę, spacer to dobry zwyczaj.
Wdech i kurwa wydech, i do dziesięciu zliczam”*
Po przebytej wycieczce krajoznawczej Warszawy, dotarliśmy na miejsce.
– Odejmując koszty moich błędów, wychodzi trzydzieści złotych – powiedział kierowca z uśmiechem na mordzie.
– Ma pan wydać ze stówy? – wręczam mu banknot i już przeczuwam, że będzie problem.
– Jasne – odpowiada.
Wsypuje mi do ręki garść moniaków, które namiętnie liczył przez ostatnie dziesięć minut.
– Przepraszam, ale mam tylko drobne, proszę przeliczyć.
A żebyś wiedział, że przeliczę. Mówię mu, że brakuje piątaczka. Kiedy wyjął saszetkę z miedziakami, natychmiast pożałowałam mojej odpowiedzi.
– Dobra, wystarczy, do widzenia – rzuciłam od niechcenia, łapiąc za klamkę od drzwi, choć tak naprawdę miałam nadzieję nigdy go nie spotkać.
– Pani chwilkę poczeka! Ja chciałbym wyjaśnić to zamieszanie, momencik – mówi kierowca, włączając radio, z którego rozbrzmiało rytmiczne „oooooooooooczaaaaaaroooowałaś mnieeeee, na na na…”.
Natychmiast wysiadłam z samochodu, a później długo patrzyłam nieprzytomnym wzrokiem gdzieś w dal, pytając: dlaczego?
*Sokół „uczę się uczuć”, „myślę pozytywnie”
#58
Jest coś, co nie daje mi spać nocą. Słyszę głosy. Głosy wydobywające się z lodówki.
Wygląda to tak, że w ciągu dnia jem pięć niskokalorycznych posiłków, nie chodzę spać głodna, a jednak często zdarza mi się budzić w nocy, podążając za głosem jedzenia. Wtedy pakuję do gęby wszystko, co jest pod ręką: ser, bułki czy kabanosy, pomimo że na co dzień nie jem mięsa, staram się unikać. Zazwyczaj tego nie pamiętam, o nocnych eskapadach dowiaduję się od męża lub brata.
Kilkakrotnie zdarzało się, że rano budziłam się w towarzystwie niedojedzonego kabanosa na poduszce.
Problem tkwi w tym, że bebzol rośnie, a ja tego nie kontroluję, jem na nieświadomce.
Ostatniego wieczoru, tuż przed zaśnięciem, zauważyłam na kuchennym blacie pudełko ze smakowicie wyglądającym burrito. I ja już wiedziałam, że mój mózg skuszony przekąską zrobi mi w nocy suprise.
Natychmiast zabrałam pudełko i pobiegłam do brata, mówiąc mu, żeby zjadł burrito albo je przechował. Taka opcja win-win, Adaś zje burrito, a ja uniknę nocnego podjadania. W takich sytuacjach zawsze mogę na niego liczyć.
Następnego dnia spożywałam pyszne śniadanie, nie mogąc wyjść z podziwu dla samej siebie, że udało mi się wdrożyć w życie taką wspaniałą strategię. Do kuchni wchodzi Adaś.
– Cześć Morris.
– Cześć – odpowiadam, odruchowo zasłaniając ręką MOJE jedzonko.
– Wiesz, ja to się ciebie czasem boję.
– Czemu? – pytam, nie odrywając wzroku od talerza, coby mi pomidorka przez przypadek nie czmychnął.
– Wczoraj w nocy weszłaś razem z drzwiami do mojego pokoju, nachyliłaś się nad łóżkiem, ledwo zdążyłem otworzyć oczy, a ty rzekłaś rozkazującym tonem: „DAJ MI TO BURRITO!”.
#57
Nie jest tajemnicą, że nie bardzo potrafię w koleżanki. Ale mam w pracy taką jedną, która mnie urzekła. Gdybym nie chodziła w szkole na biologię, byłabym przekonana, że M. zrobiona jest z pluszu i żelek, a zamiast mięśnia sercowego ma ciasteczko.
Rozmawiałyśmy ostatnio o bajkach, które oglądałyśmy w dzieciństwie.
– Kopciuszek to już w ogóle tragedia. Wszystkim dawała sobą pomiatać, zero własnego zdania. Nawet mi jej nie żal – rzekłam.
– Jak możesz?! Przecież ona nie miała matki! Była sierotą!
Wielkie, rozżalone oczy mojej koleżanki patrzyły się wprost na mnie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zapytać, czy to, że Kopciuszek nie miała matki, usprawiedliwia jej nieporadność. Odpuściłam.
Innym razem, po przyjściu do biura zastałam ją skupioną na ekranie smartfona. Powiedzieć, że była zła, to jakby nic nie powiedzieć. Nieśmiało zapytałam, czy coś się stało. Odpowiedziała, że przeczytała jakiś hejt na Anię Lewandowską i tak ją przez to rozbolało serduszko, że teraz klika „lubię to” pod każdym postem sportsmenki, coby było jej miło, że ma też oddanych fanów.
Natomiast dziś to M. przeszła już samą siebie.
– Kiedy będziesz w ciąży? – zapytała takim tonem, jakby prosiła o pączka w cukierni.
– Nie wiem, nie jestem wróżką. Uwielbiam to pytanie – odpowiedziałam z ironią. – Kiedy fryzjerka mojej znajomej zapytała ją o to samo, to po prostu zmieniła fryzjera. Nie zmuszaj mnie do zmiany pracy.
– Ja już nie mogę się doczekać, jak będziesz miała taki ładny brzuszek, będziesz chodzić w takich pięknych sukieneczkach i w ogóle – odrzekła rozmarzona.
– Nie podobają mi się kobiety w ciąży. Ja rozumiem, że w brzuchu jest dziecko, nie tłuszcz, ale nie przekonuje mnie to. Nie ma takiej opcji, żebym czuła się ładna, będąc w ciąży.
– Masz różowe buty, lubisz jednorożce i brokat, a mówisz coś takiego! Jakim człowiekiem ty w końcu jesteś?!
Powiedziała to takim tonem, że teraz czuję się jak diabelskie nasienie.
#56
Mój mąż ma taką teorię, że mężczyźni nie mogą pomagać w sprzątaniu, bo powinni oszczędzać siły na wypadek, jakby wybuchła wojna.
– I co, jeśli będę zmęczony? Przecież ty nie pójdziesz.
Powiedziałam mu, że ta filozofia kiedyś się na nim zemści. I tak się stało wczoraj. Sprzątał samochód.
– Kochanie, pomożesz mi?
– Absolutnie. Przecież w każdej chwili może zajść potrzeba zmycia naczyń, i co wtedy? Ty pójdziesz?
#55
Okazuje się, że istnieją takie warunki, w których nie należy spożywać wina. Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek popełnię taki post, bo #winodobrenawszystko, ale cóż, kiedyś musi być ten pierwszy raz.
Moja koleżanka, korzystając z piątkowego wieczoru, mając do dyspozycji mieszkanie wolne od lokatorów, postanowiła odprężyć się w wannie. Ale to nie był taki zwykły chillout, Ona stworzyła iście relaksującą atmosferę, począwszy od zapalenia świeczek, zapełniając nimi każdy wolny centymetr kwadratowy przestrzeni łazienki, skończywszy na wypełnieniu wanny wodą i aromatycznymi olejkami do kąpieli. Poszły na to dwa duże opakowania ikeowskich podgrzewaczy, a więc grubo. W końcu każda gwiazda Instagrama przeżyła choć jeden taki wieczór, i nie da się ukryć, na zdjęciach wyglądało to wręcz majestatycznie.
Usadowiła się wygodnie w wannie, wypełniła kieliszek winem i zaczęła czytać książkę. Powieść nigdy nie wchodziła tak dobrze, a wino smakowało inaczej niż zwykle. Jakoś bardziej wyraziście.
Chwile upojnego relaksu mijały nieubłaganie, wtem zorientowała się, że właśnie wysączyła ostatnią kroplę trunku.
Pomyślała, że to już czas udać się do łóżka, więc odłożyła książkę, wstając z wanny. I właśnie wtedy „zamigotał świat tysiącem barw, słońce zaczęło świecić nocą, księżyc za dnia…”.
– Tak mi się zaczęło kręcić w głowie, że autentycznie nie mogłam wstać – opowiada. – No co, no stwierdziłam, że spuszczę wodę, jak tam zasnę, to się przynajmniej nie utopię.
Dziewczyna ma łeb na karku. Szacuneczek.
– Zawzięłam się jednak. Zaczęłam wytaczać się na czworakach, a w bani dyskoteka, wszystko wirowało. Kiedy zdołałam wypaść na podłogę, wciąż nie dawałam za wygraną. Z gołą dupą wypełzłam z łazienki, dziękując, że mój pokój jest tak blisko drzwi, z którymi właśnie walczyłam w parterze. Okazało się, że 1:0 dla mnie. Nie pamiętam, jak znalazłam się w łóżku, ale wiem jedno – mój organizm nie potrafi w alkohol i gorącą kąpiel.
#54
Mój mąż jest niezaprzeczalnym mistrzem robienia niespodzianek. On po prostu wie, jak uszczęśliwić kobietę. Na swoim koncie mam już walentynkowy odkurzacz, z którym wspólnie pokonujemy perturbacje szarej rzeczywistości, można by powiedzieć, że jesteśmy po prostu nierozłączni. Jeszcze nie zdążyłam otrząsnąć się z miotającego mną szczęścia, a już dostałam od życia sierpowym wrażeń z okazji Dnia Kobiet – platynowy pakiet kanałów sportowych! W tegoroczne walentynki postanowiłam, że na wszelki wypadek to ja może w końcu wyjdę z jakąś inicjatywą, a więc podarowałam mężowi święty spokój oraz wieczór z Real vs PSG. No i co Wy tam możecie wiedzieć o miłości i poświęceniu? Pf.
Dziś jest Dzień Kobiet i nie będę ukrywać, że od dłuższego czasu mam taką fantazję, że siedzę w biurze, do drzwi dzwoni kurier, otwieram, on pyta: „Pani Lidia G?”, ja odpowiadam, że tak, po czym odbieram wielkie pudełko pizzy i kroczę z nią do biurka. Koleżanki ponaglają: „Przeczytaj liścik!”, a więc czytam na głos: „Smacznego kochanie!”. Po prostu szczyt romantyzmu, ale zjedźmy na ziemię. Szczęściu należy pomagać, dlatego dziś z samego rana odbyłyśmy z dziewczynami poważną rozmowę.
– Może zjemy dziś coś brzydkiego z okazji naszego święta?
– Na przykład pizzę!
– Dziewczyny, błagam… Ja mam w sobotę pokaz na termach w Bukowinie!
– Patrz ją, artystka jedna. A co ty tam będziesz pokazywać?
– No dupę – odpowiedziałam, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
#53
– Popatrz, jaki ładny dom ktoś tu sobie buduje – powiedział M, wskazując uroczy budynek przez samochodową szybę.
– Rzeczywiście, baśniowy! Ile czasu zajęłoby ci wybudowanie takiego domku? – pytam.
– No tak mniej więcej rok i moglibyśmy się wprowadzać.
– Ja już sobie to wszystko wyobrażam. Letni wieczór, wraz z rodziną i przyjaciółmi jemy kolację w naszym ogrodzie. Ukradkiem karmię marchewkami naszego mini kucyka, który zaczepia mnie pod stołem swoimi delikatnymi chrapkami. Pełne energii alpaki kicają wesoło po podwórku, próbując wsadzić swoje ciekawskie mordki do salaterek z jedzeniem. Tylko nie wiem, co zrobimy z kozami, trzeba będzie wybudować im jakąś zagrodę, bo za bardzo psocą.
– Widzisz ten sklep po prawej stronie? – pyta mąż rozmarzonym tonem. – Zawsze kupowaliśmy tam z chłopakami wódkę przed imprezą. – westchnął z nutką sentymentu.
Aha.
#52
Jakbym miała określić moje umiejętności taneczne, powiedziałabym, że muzyka to mi w tańcu nie przeszkadza. Podobnie jest z wszelkiego rodzaju układami, gdzie w grę wchodzi synchronizacja, a kiedy słyszę tak ekstremalne słowo, jak „fitness”, oczami wyobraźni widzę siebie w tej grze Mario Bros – same przeszkody i ukryte przejścia. Najprościej mówiąc: nie umiem w poczucie rytmu.
Mój mąż jest jedyną osobą, z którą potrafię zatańczyć w parze, nie robiąc przy tym krzywdy nikomu, kto znajduje się w pobliżu.
No i jak my już pierdolniemy w ten dens, to parkiet należy do nas, jak w tej scenie z Travoltą w „Pulp Fiction”. A gdzie tam, lepiej! M. zaczyna mną obracać, świat wiruje tysiącem barw, słońce świeci nocą, a księżyc za dnia i nie ma takiej opcji, żebym zeszła z tej karuzeli dirty dancing, choć ilość piruetów zmniejsza się wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu.
Przed moim weselem poprosiłam koleżankę, żeby pomogła nam ogarnąć pierwszy taniec. Dziewczyna robiła, co mogła, ale po 20tu minutach zrobiło mi się jej szkoda i stwierdziłam: olać, jakoś to będzie. A teraz zgadnij, której części wesela nie omieszkałam ominąć, oglądając ślubny film? #takżetegotakżetak
Jestem totalnie zajarana shuffle dance, i to do tego stopnia, że o mały włos kupiłabym sobie buty led. Kiedyś próbowałam nauczyć się kroków do utworu Jekyll and Hyde „Freefall”. Każdego dnia po pracy robiłam miejsce w salonie, puszczałam piosenkę i ćwiczyłam kroki.
Minął tydzień, a ja dalej nie ogarnęłam układu. Pewnego dnia, kiedy mój mąż wrócił do domu, jego oczom ukazał się obraz człowieka walczącego o życie na tafli zamarźniętego jeziora, a przynajmniej tak właśnie wyglądały moje nogi.
Wyłączył muzykę, usiadł na kanapie, po czym rzekł nieśmiało:
– Kochanie, myślisz, że mógłbym spróbować swoich sił w łyżwiarstwie figurowym? – powiedział facet, który musiał robić przystanki na posiłek podczas trasy do Morskiego Oka, bo normalnie o tej porze to on plecy robi, więc boi się, że od tego kardio to mu masa spadnie.
– Bóg cię opuścił?
– No właśnie. Wiesz co, tak sobie myślę, że fajnie jest mieć kogoś, kto pomoże nam dostrzec rzeczy, których my sami często nie jesteśmy w stanie zauważyć lub zaakceptować.
– Nie nauczę się kroków tego tańca, prawda?
– Nie, Lidziu. Ty nie ogarniesz żadnego układu, ŻADNEGO.
Wiesz, jak trudno budzić się każdego ranka ze świadomością, że nigdy nie wystąpię w „Tańcu z Gwiazdami”? Łatwo nie jest, ale jakoś daję radę. Dziś jednak dopadł mnie kryzys.
Stoję na przystanku tramwajowym, siódma rano, ludzi jak w Lidlu na promocji torebek Wittchen. Dziewczynka, na oko 6 – 8 lat, opiera swój smatfon o ławkę, włącza nagrywanie, odchodzi kilka kroków i zaczyna odpierdzielać taki szafyl dens, że jakbym jadła kostkę sera żółtego, to by mi z ręki wypadła (a to się jeszcze nie zdarzyło).
Życie nie zna granic okrucieństwa.
#51
– Cześć Myszko – radośnie rzuca tata na przywitanie – widzę, że zaparkowałaś w przedpokoju.
– Co? – Wychylam się z kuchni, żeby zobaczyć, o co chodzi.
I widzę rozbawioną twarz ojca, który trzyma w ręku miotłę, majtając nią przed moją twarzą.
– A, to. Nie, nie latam, bo OC nie opłaciłam.
Tak wygląda 80% naszych rozmów. Tata uważa, że jestem złośliwą jędzą, która tylko szuka okazji do sarkastycznych docinek, a i On nie pozostaje mi dłużny. Im głębiej się nad tym zastanawiam, tym lepiej rozumiem jego zarzuty.
Na przykład ostatnio. Siedział wygodnie w swoim fotelu, oglądając film, kiedy zmaterializowałam się tuż obok z kubkiem herbaty.
– Słodki Jezu, co się tak skradasz?! – Podskoczył na mój widok.
– Wiesz tato, mam takie wspomnienie z dzieciństwa, bardzo nieprzyjemne. Myślę, że jestem już gotowa, żeby ci o nim powiedzieć.
– Co się stało?! Ktoś ci coś zrobił?! – zerwał się z fotela, zmierzając w stronę swojej szuflady, w której trzyma nunchaku, wiatrówki, gaz, pałki i inne takie zabaweczki.
– Czyś ty kompletnie zdurniał? Usiądź, posłuchaj.
– Dobrze – powiedział spokojniejszym tonem.
– Pamiętam takie wiosenne południe, kiedy czekałam na twój powrót z pracy. Siedziałam na parapecie, wpatrując się z nadzieją w okno. Obok, w kuchni, mama gotowała obiad. Przytoczyłabym coś o pięknej woni, wydobywającej się z garnków, ale jak wiesz, brak węchu odziedziczyłam po tobie.
Widzę, jak tata słucha mnie z lekką nutką wzruszenia. Kompletnie pochłonęłam jego uwagę.
– Dostrzegłam, jak parkujesz samochód, więc zaczęłam machać do ciebie na powitanie z nadzieją, że mnie zauważysz, choć było to niemożliwe. Kiedy wysiadłeś z naszego czerwonego Tico, moją uwagę od razu zwróciła papierowa torba McDonald’s. Nie mogłam oderwać od niej oczu. W ferworze mocnej dawki endorfin, jaką wyzwolił we mnie widok jedzenia, zeskoczyłam z parapetu, wrzeszcząc na całe gardło: „Mama, nie nakładaj obiadu, tatuś kupił mi Happy Meal’a!”. Szpagatami zasuwałam do przedpokoju, mało się nie zabiłam po drodze. Wszedłeś, rzuciłam ci się na szyję, a później czekałam na podarek.
I co się okazało? PAPIEROWEJ TORBY NIE BYŁO!
– Jak to?
– Normalnie! Okazało się, że to były tylko śmieci z auta, wyrzuciłeś je po drodze! A ja darłam mordę przez godzinę, że chcę zjeść frytki!
– Nie wiem, dlaczego wciąż się nabieram na te twoje historyjki, naprawdę myślałem, że coś się stało – powiedział tata, bardziej rozbawiony niż poirytowany.
– Stało się, stało! Wiesz, co dzieje się w głowie takiego małego dziecka?! Przez kilka godzin czułam się niekochana!
– Boże, co ja takiego zrobiłem, że wciąż mnie karzesz tym uosobieniem podłości, jakie spłodziłem… – westchnął.
#50
Od jakiegoś czasu zastanawiam się, jak to będzie, kiedy w końcu zdecyduję się zostać matką. Zaniepokojona narastającymi obawami udałam się do mojego ojca, pytając, czy przed moimi narodzinami także miał nieodparte wrażenie, że się do tego po prostu nie nadaje. Odparł, że do macierzyństwa podszedł z entuzjazmem i nigdy nie miał żadnych wątpliwości.
Wtem do pokoju wszedł mój brat, nonszalancko rozsiadł się na kanapie i rzekł do mojego ojca:
– Padre, przypomnieć ci, jak byliśmy z twoim chrześniakiem w kinie?
Tato lekko się zmieszał, jego twarz nieco zaczerwieniła się, a Adaś opowiedział najlepszą historię, jaką dane mi było usłyszeć w ostatnim czasie.
Otóż kilka dobrych lat temu, kiedy do kin wszedł „Avatar”, mój ojciec zabrał swojego pięcioletniego chrześniaka na seans. Młody był wniebowzięty, gdy dostał powiększony zestaw popcorn + cola, rozsiadł się wygodnie w fotelu i z niecierpliwością czekał na film. Jakież to było zdziwienie, kiedy okazało się, że pięcioletnie dziecko nie umie jeszcze czytać, a film oczywiście był w wersji z napisami. Młody nieśmiało wyznał wujkowi, że nie bardzo umie w język language, toteż niewiele rozumie. I tak przez cały seans mój ojciec czytał chrześniakowi napisy. Ludzie siedzący w pobliżu musieli być niezmiernie szczęśliwi, a i sam tata w roli Tomasza Knapika chyba nie do końca się odnalazł.
#wujekroku
#49
Dzwonię do kumpla.
– No cześć – rzuca na powitanie.
– Co dziś robisz? – pytam.
– No i mnie namówiłaś!
#48
Mój młodszy braciszek wymarzył sobie na święta buty led. Wiecie, takie betlejemskie świecące pomykały, co jarają się nimi teraz wszystkie gówniaki. Powiedziałam mu, że Mikołaj na pewno wrzuci te buciki pod choinkę w tym roku.
Dopiero później zorientowałam się, że tego to normalnie nie kupię w sklepie, jedyna opcja to wysyłka z Chin. Jak na starszą, kochającą siostrę przystało, wytłumaczyłam braciszkowi, że niestety dostanie inny prezent, bo Mikołaj do mnie dzwonił z informacją, że tych butów jednak nie ogarnie, ale przyniesie równie fajny prezent. No i się zaczęło. Gówniarz padł na podłogę, darł gębę wniebogłosy, rzucał się, gryzł, płakał. Dopiero wtedy dostrzegłam, jak bardzo zależy mu na tych festyniarskich pomykałach, zatem podjęłam ryzykowną decyzję. Założyłam kask, ochraniacze na kolana i łokcie, narzuciłam na siebie gruby waciak i wbiłam się do chińskiego centrum handlowego. Łatwo nie było, ale że wysmarowałam się masłem, to jakoś udało mi się przecisnąć przez tłum ludzi.
Tracąc już powoli nadzieję, zauważyłam stoisko z butami led. Teleportowałam się z prędkością masła przed samiutką twarzyczkę sprzedawcy, pytając o rozmiar. Niestety, takiego rozmiaru Pan Kujczak Kujczak Ryż Ryż nie posiadał.
Całą drogę zastanawiałam się, jak przekazać tę druzgocącą wiadomość mojemu braciszkowi. Ledwo uszłam z życiem.
Stoi teraz nade mną, trzymając w ręku kuchenny tasak i nie spuszcza ze mnie obłąkanego wzroku. Boję się.
Mój brat ma 25 lat.
#47
Urodziny mojego męża obfitowały w moc wrażeń. Atrakcjom nie było końca a zatem nic dziwnego, że po kilkugodzinnym moczeniu dupy w wodach termalnych, naszła mnie ochota na gorącą kąpiel w hotelowej wannie. Takie święto obchodzi się jedynie raz w roku [chyba że ktoś urodził się 29 lutego #smuteczek], toteż zadbałam o odpowiedni nastrój.
Wskoczyłam do wanny i zaczęłam bawić się pokrętłami od kranu, wymachując prysznicem we wszystkie strony, jakbym trzymała w ręku miecz świetlny. To tylko dwa pierwiastki połączone ze sobą wiązaniem kowalencyjnym spolaryzowanym, a za każdym razem cieszą tak samo.
Podczas gdy ja ekscytowałam się strumieniami wody, taplając się w pianie, przez wrota do mojego rozkosznego fokarium wkroczył On. Ze wzrokiem pełnym pożądania zaczął zrywać z siebie koszulkę, odsłaniając swoje umięśnione ciało. Rzucił ją niedbale w kąt i jednym ruchem pozbył się spodni, mówiąc: „Już do ciebie idę, kochanie.”
Ruszył w moim kierunku z lekkością rusałki, by tuż przed krawędzią wanny opaść na podłogę niczym delikatny płatek śniegu lądujący na tafli zamarzniętego jeziora. Żartowałam. Pierdolnął jak długi, aż się kafelki na ścianach zatrzęsły. Natychmiast zrobiłam to, co poczyniłaby każda kochająca żona, mianowicie wybuchłam gromkim śmiechem. Jakby w tejże chwili wszedł jakiś lekarz i miałby zacząć ratować życie jednego z nas, bez wątpienia byłabym to ja, jestem przekonana, że wyglądałam, jakbym dostała ataku padaczki.
Wtem przypomniałam sobie te wszystkie odcinki „Ojca Mateusza”, gdzie w 80-ciu procentach przypadków ofiary umierają na skutek przewrócenia się. Atak śmiechu ustąpił miejsca przerażeniu o życie mego jedynego męża, już miałam rzucać się na ratunek, kiedy ten wstał w mgnieniu oka, zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem, zrobił piruet na pięcie i wyszedł z fokarium, trzaskając drzwiami.
#46
Myślicie, że tak po dobroci uda mi się coś ugrać z Zarządem Transportu Miejskiego? Jeśli ktoś z Was jest z Warszawy, napiszmy wspólnie petycję!
Drogi ZTM,
Na wstępie chciałabym powiadomić, że przed napisaniem tej wiadomości wypiłam zieloną herbatę z dodatkiem kilku kropel walerianowych, coby moja wypowiedź nie emanowała obelgami i siarczystymi przekleństwami.
Nadchodzą święta – czas magiczny, pełen miłości i dobroci. Boże Narodzenie jest okresem, w którym możemy liczyć na cud, a więc ja nie tracę nadziei na zwrócenie przez Was autobusu z Tarchomina do Młocin. Miło z Waszej strony, że podarowaliście nam w zeszłym roku tramwaj o numerze 2 na trasie Nowodwory – Metro Młociny, jednak usunięcie 101 i E8 było co najmniej nie na miejscu. Już sama nie pamiętam, kiedy udało mi się w normalnych warunkach dotrzeć do pracy, bądź z niej wrócić. Nie znam słów, jakie oddawałyby obraz tego, co dzieje się w tramwaju o numerze 2, ale jestem pewna, że te wszystkie poranne i wieczorne przeprawy przez Wisłę zainspirowałyby samego Dantego. Być może powstałoby dzieło na miarę „Boskiej Komedii? A gdzież tam… Opisywane przez Dantego piekło nawet nie umywa się do scen, których jestem świadkiem każdego ranka.
Ostatnio wyszłam z metra, chyżo zmierzając w stronę przystanku, kiedy mym oczom ukazał się przerażający widok, zewsząd nadciągał tłum ludzi, cały peron był oblężony. Po szybkiej analizie odrzuciłam teorię, jakoby Tramp we własnej osobie zaszczycił Polaków swoją wizytą, więc drogą dedukcji uznałam, że musiał zepsuć się tramwaj. A jak wszyscy wiemy, jeśli jeden tramwaj zaniemoże (a ma prawo, to się zdarza), to kolejne dwadzieścia również nie pojadą dalej. W tej sytuacji chętnie skorzystałabym z autobusu, który dowiózłby mnie do domu, jednak owy autobus nie kursuje. Dlaczego? Nie wiem. Wybór był prosty: kilkukilometrowa podróż pieszo w ziąbie i deszczu lub czekanie na wznowienie kursów tramwajów.
To był zaledwie przykład ostatniej opowieści tysiąca i jednej podróży, a na temat reszty to ja bym mogła elaboraty pisać. I całkiem poważnie o tym myślę, gdyż zainspirowaliście mnie Państwo.
Nie byłoby to sprawiedliwe, gdybym nie wskazała chociaż jednej zalety zaistniałej sytuacji. Otóż, od kiedy mam przyjemność podążać „dwójeczką”, moje mięśnie oraz elastyczność całego ciała osiągnęły apogeum swojej zajebistości. Powiem więcej, ja nauczyłam się sztuki lewitacji! Owszem, dopiero raczkuję w tej szlachetnej dziedzinie sportu, jeśli jednak nie zwrócicie Państwo chociaż jednego autobusu, myślę, że dorównam poziomem Mistrzowi Yoda.
Serdeczne pozdrowienia dla całego zespołu ZTM
Lidia Góral
#45
– Jeszcze nawet nie ma połowy miesiąca, a ja przepieprzyłam ostatnie pieniądze na ciuchy.
– No i po co to zrobiłaś?
– Bo Butik cały czas wysyła mi wiadomości z linkami do promocji… Musiałam kupić bardzo ładne sukienki!
– Rzeczywiście, problemy pierwszego świata, niektórzy nie mają na jedzenie. Zaraz, zaraz… W sumie teraz to będzie i twój problem. Hahahaha [nikczemny śmiech]
#44
To uczucie, kiedy dowiadujesz się, że Twoja ośmioletnia przyjaciółka zwierzyła się Twojemu bratu, prosząc o dyskrecję:
„Bo wiesz… Ja tak naprawdę to nie wierzę w te jednorożce, tylko udaję, żeby Lidzi nie było przykro, że nie istnieją…”
#43
Dzwonię do męża, by dowiedzieć się, jakie jest jego położenie. Odpowiada, że niebawem wraca, jeszcze tylko do fryzjera zajedzie. W końcu wchodzi do domu, daje mi buziaka na powitanie, uśmiecha się.
– No super wyglądasz! Fajnie cię obcięła!
– Kto?
– No fryzjerka! Naprawdę, rewelacja!
– Ale ja w końcu nie byłem u fryzjera. Miejsc nie było, zapisałem się na jutro…
Mąż po powrocie z pracy zastał mnie rozkraczoną na podłodze.
– Rozciągasz się? – Sherlock Holmes nie miałby z nim szans w tej sytuacji.
– Jak widać – odparłam, wzdychając ostentacyjnie.
– Idziesz biegać?
– Tak. Ostatni raz biegałam, czekaj, niech no odpalę moje Endomondo… Ponad trzy tygodnie temu!
– Mhm.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego akurat dziś, teraz, nagle, już?
– Ciekawość to mnie po prostu zżera od środka – powiedział z ironią.
– Dziś w nocy usłyszałam coś okropnego.
– Dlatego stwierdziłaś, że wrócisz do biegania?
– Daj mi dokończyć! Przebudziłam się w środku nocy, panowała cmentarna cisza, a ja przeczuwałam, że coś jest nie tak. I nagle to usłyszałam…
– Co takiego?
– Usłyszałam, jak rośnie mi dupa!
*
Wróciłam spocona do domu. Rozbieram się z dresów, żeby wskoczyć pod prysznic.
– Kochanie, ciii…. Słyszysz to? – M. kładzie wskazujący palec na ustach, rozglądając się konspiracyjnie po pokoju.
– Ale co? – pytam zaintrygowana.
– Dupa ci chyba maleje.
#41
Jakby ktoś zastanawiał się, co robię w weekend, to jak na prawdziwego łowcę mocnych wrażeń przystało zrobię sobie maraton wszystkich części Harrego Pottera w towarzystwie ciepłej kołdry, śpiącego męża i wiernie leżącego na mojej poduszce psa, a później dokończę czytać najnudniejszą książkę, po jaką dane mi było sięgnąć w moim 27-letnim życiu, w której Stephen King opisuje losy ćpuna uzależnionego od heroiny. A z rzeczy mniej ekstremalnych i do zanudzenia sztampowych to dzwoniła do mnie wczoraj babcia z pytaniem, czy ja jej pożyczę śpiwór, bo oni z dziadkiem pod namiot jadą w weekend. Tak, moi dziadkowie (80+) wybierają się na biwak do Suwałk. Generalnie to wrześniowa pogoda już dawno tak nas nie rozpieszczała zimnem i deszczem, a Suwałki to już w ogóle są taką naszą polską Majorką, więc pomysł jest zajebisty. Oczywiście jadą tam swoim autem, a musicie wiedzieć, że kiedy ja ostatnio podróżowałam z dziadkiem wiejską drogą prowadzącą do piekarni, to czułam się, jak Francuzi w dzisiejszych czasach – mało bezpiecznie. Już widzę te romantyczne wieczory, kiedy babcia krzyczy do dziadka:
– Wziąłeś leki na noc?
– Tak, a ty?
– Właśnie biorę, podkręć głośniej, bo dobry kawałek leci!
I cała okolica buja się w rytm „Kawiarenki, na, na, na, kawiarenki na, na, na…” albo „Casablanca, Casablanca, kto tam nie był nie wie nic. Smak kawioru ma kaszanka, imber party tak jak dziś…”
#achcidzisiejsiemeryci
#tylkozabawaimwgłowie
#aniechmizzapaleniempłucprzyjadą
#tojaznimiposzpitalachchodzićniebędę
#40
Mój brat, człowiek potrafiący dostrzec to, czego większość ludzi nie jest w stanie zauważyć, bądź widzą to z zupełnie innej perspektywy, spędził wczorajszą noc na oglądaniu spadających gwiazd. On, koledzy i kilkanaście butelek zupy chmielowej. Pytam zatem, jak mu te gwiazdy się podobały, i czy widział na tym niebie coś oprócz chmur. Okazało się, że spadały jak pojebane, nie nadążał z liczeniem, ale tak na oko, to widział ich więcej, niż ja serów na wczasach w Szwajcarii. Błysk, ciach, zaraz następny. A na sam koniec to spadła taka duża gwiazda (chyba Słońce), że całe niebo się zaświeciło. Po czym towarzystwo jednomyślnie stwierdziło, że idzie burza, a spadające gwiazdy okazały się być piorunami. Stan umysłu: level melanż.
#39
Mam dobrego kumpla, poznaliśmy się w liceum. Od kiedy pamiętam, mówił, że w przyszłości będzie żołnierzem. Rzeczywiście czasem dziwnie się zachowywał, na przykład wtedy, gdy na dworze było – 15, a On wręczał mi bluzę, podczas wymyku na szybkiego papierosa. Co prezentowało się mniej więcej tak: ja stoję opatulona w o trzy rozmiary większą bluzę, dygocząc z zimna, a mój kumpel raczy się dymem z Marlboro light, płatki śniegu spływają po jego klacie, w ten sposób, że wygląda, jakby spędzał wakacje w tropikach. Minęło osiem lat. Sierpień, upał, wracamy z jeziora. Zapomniałam kostiumu, więc kąpałam się w szortach i bluzce, były mokre. Okna otworzone, trochę wieje.
Kumpel prowadzi auto, po chwili pyta się mnie:
– Lee, nie jest ci zimno?
– Nie, spoko.
– Nie chciałbym, żebyś poszła na El quattro. Ktoś musi pracować na moją emeryturę.
#panporucznik
#jestemdumna
#jednakże
#typowywojskowy
#38
Niedzielę spędziłam z dwójką dzieciaków przyjaciół rodziny. Leżymy sobie na łóżku, śmiejemy się, gadamy. Generalnie to Oni są mistrzami konwersacji, takie Kuboty wśród klapków.
– A ja wiem, co ty robiłaś ze swoim mężusiem u twojej babci w domu, jak byliście sami. – Wypaliła ośmiolatka, złowieszczo się przy tym śmiejąc.
– Niby co? – pytam.
– Ty leżałaś na łóżku, a M. robił ci kanapeczki!
#takwłaśniebyło
– Ilu miałaś chłopaków zanim poznałaś M.? – pyta dwunastolatek.
– No tak koło… – Waham się między 4 a 5.
– Było co najmniej dwudziestu, no nie?
#serio?
#aprzypadkowysexteżsięliczy?
#todobrze
#boniemiałam
– Ostatnio dopadła mnie depresja. – rzekł Szymon.
– Aha. A czym się objawiła? – pytam.
– Miałem gorączkę, a musisz wiedzieć, że bardzo ciężko to znoszę…
– No jak każdy facet. I ja. – wtrąciłam.
– I tak sobie myślałem – kontynuuje – o tym, że to strasznie przykre, że za sto lat już mnie nie będzie na tym świecie.
– Ojej… – westchnęła Pola. – Teraz i mi jest smutno.
– Kochanie, nie martw się, i tak nie dozyjesz stu lat. Najwyżej osiemdziesiąt, chyba, że zachorujesz na jakąś ciężką chorobę, na przykład na raka, to już w ogóle nie masz co myśleć o chociażby sześćdziesiątce.
#masiętopodejściedodzieci
#dlategojeszczesięwstrzymam
#37
Wracam sobie niespiesznie z pracy, rozmyślając o niesłychanie ważnych rzeczach, to jest o ludziach z bujnymi włosami, którzy mogą wsadzić swoje czupryny w poszewkę, tworząc w ten sposób poduszkę, i że ludzie to mają szczęście w życiu, kiedy zaczepia mnie dwójka nastolatków. Chłopak i dziewczyna, no góra 20 lat.
– Sorry, do you have a moment?
Odpowiadam, że sure, what can I do for you? Oni na to, czy ja know charge. No to mówię, że go straight ahead, then… Dziewczyna mi przerywa, śmiejąc się słodko, że nie szuka kościoła, tylko czy ja mam jakiś kościół. Czy wierzę w Boga. No to jej odpowiadam, że yes, I believe in God and Unicorns. Uśmiechają się sympatycznie, pytając, czy oni mogą pray for me. Myślę sobie, że spoko, czemu nie, to może ja już sobie pójdę, a oni niech się modlą. Swoją drogą to całkiem miło z ich strony. Chłopak mówi, że oni come from United States and we’re here to pray, myślę sobie „Aha, jak nic Jehowi, trzeba spiełdalać w podskokach”, po czym pyta, czy ja mam za co się pomodlić. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to żebym mogła jeść kilogramy żółtego sera i nie tyć, ale szybko dotarło do mnie, że tego to mi nawet Bóg nie ogarnie, więc wypaliłam, że I want to be with my husband, beacuse now he’s in Switzerland, I’m here, in Poland and it’s really difficult to live that way. Dziewczyna zdawała się być naprawdę przejęta, bo zaczęła powtarzać : „Oh, it’s so sad, so sad…” Nawet mi się przykro zrobiło. Patrzę, a jej towarzysz wyciąga jakiś modlitewnik z plecaka i, oł maj faking gad, na serio będą się modlić. Środek ulicy, podnoszą dłonie ku górze, opuszczają głowy, chłopak zaczyna „Dear God, please…”, ja stoję jak debil, zmieszana opuszczam głowę i słucham. Skończyli, uśmiechnęli się szczerze, pozdrowili mnie, po czym pożegnali się i odeszli. Najpierw sprawdziłam, czy mam telefon i portfel – wszystko na swoim miejscu. No nic, skonfundowana ruszyłam dalej. Po drodze zaszłam do sklepu po Tymbark jabłko-mięta, czytam napis na kapslu: „Zapamiętaj tę chwilę”. Jeśli do tej pory byłam zmieszana, to teraz naprawdę zaczynam się czuć nieco creepy. Przed sklepem dostrzegam staruszkę, która prosi przechodzących ludzi o jedzenie. „Nawet o tym nie myśl” mówię do siebie w myślach. Już miałam przejść na drugą stronę ulicy, kiedy zdałam sobie sprawę, że jak nie pomogę tej pani, to mnie wyrzuty sumienia zjedzą, a poza tym ci młodzi ludzie i napis z kapsla – to wszystko musi coś znaczyć. Podchodzę do niej i mówię, że mogę jej kupić coś do jedzenia, ale pieniędzy nie dam, zresztą miałam ostatnią dyszkę i plan, jak się za nią zabawić dzisiejszego wieczoru, to jest dwa razy camembert na grillu. Staruszka na to, że poprosi jajka, olej i cukier. No to poleciała, tak to my z moim Mieszkiem nie zatańczymy. Weszłam jednak do sklepu, kupiłam dziesięć jajek, wyszłam, wręczyłam jej zakupy. Na co starsza pani mówi z oburzeniem: „A o cukrze i oleju to zapomniała?!”.
#36
Wesele. Siedzimy z M. na tarasie racząc się rześkim, letnim powietrzem. Z sali dobiega dźwięk wolnego, romantycznego utworu.
– Oooo, uwielbiam tę piosenkę. Piękna! – mówi rozmarzony M.
– No to chodź, zatańczymy! – Rzucam się mu na szyję.
– Tak dobrze pije się przy niej wódkę.
#35
Jezioro, słońce, plaża. Dyskusja pary z sąsiedniego kocyka:
– Czy ta baba nie rozumie, że nie powinna wchodzić z psem do wody, jeśli w pobliżu są ludzie i małe dzieci. (nie wiedziałam, że dzieci nie są ludźmi)
– Bezczelna. Trzeba jej to powiedzieć.
No i ja czekam, aż któreś z nich w końcu ośmieli się zwrócić tej pani uwagę. Wprost nie mogę doczekać się debaty, jaka nastąpi.
Bo o ile jestem w stanie w zrozumieć zakaz kąpieli dla psów na publicznych, krytych basenach, gdzie chloru jest więcej niż wody, to problem z pływającymi w jeziorze zwierzętami, zupełnie do mnie nie przemawia. No ni chuja.
Ale, że ze mnie jest taki tolerancyjny człowiek, co uważa, że niedojebanie mózgowe w pewnych kwestiach można przemyśleć i próbować pojąć, to postanowiłam dokonać analizy, rozwiewając tym samym wszelkie wątpliwości.
a) pies może postawić na plaży klocka
-> Wbrew powszechnemu przekonaniu wielu ludzi, psy nie czekają cały rok tylko na to, żeby wysrać się na plaży. Co więcej, ich egzystencja nie sprowadza się jedynie do robienia kupy. Uwielbiają na przykład wbiegać za patykiem do wody i – suprise suprise, nie myślą przy tym o gównie.
b) są brudne.
-> Dobrze, że woda w podwarszawskim jeziorze jest, kurwa, czysta. I że nikt do niej nie sika. A małe dzieci z kupą w pieluszce nie siedzą cały dzień na dupie przy brzegu.
c) mogą ugryźć.
-> Z agresywnymi psami nie przychodzi się na plażę pełną ludzi, także easy, ten Buldog Francuski na prawdę nie wygląda na mordercę.
d) ”ale ja i tak boję się zwierząt”
-> To przestań. Albo następnym razem zostań w domu. Chyba, że boisz się pająków, no to sorry, nigdzie nie będziesz bezpieczny.
#34
To uczucie, kiedy piosenka wejdzie tak mocno, że zapominasz o całym świecie, a gdy zbliża się refren wydzierasz się na całe gardło pod wpływem miotających tobą emocji:
„Spróbuj choć raz odsłonić twarz i spojrzeć prosto w słońceeeeeeee!”
A później przypominasz sobie, że jesteś w autobusie. Pełnym ludzi. Błyskawicznie uświadamiasz sobie, co właśnie odjaniepawliłeś. Pasażerowie patrzą na ciebie zupełnie tak, jak powinni patrzeć, to jest jakby zobaczyli człowieka, który raptownie wydarł jadaczkę na cały autobus w biały dzień w centrum miasta. Dzień dobry.
#12
Żebyście mogli zrozumieć sytuację, którą Wam zaraz przytoczę, musicie wiedzieć dwie rzeczy.
1. Mam przyjaciela o ksywce Ćpunek. Nie pamiętam dokładnie etymologii tego pseudonimu, wołamy tak na niego od czasów liceum. I wbrew, wydawałoby się oczywistemu skojarzeniu, mój przyjaciel jest jego zupełnym przeciwieństwem.
2. Mój pies wabi się Koka.
Nie tak dawno temu moich rodziców odwiedzili przyjaciele rodziny z dwójką dzieci. Oczywiście nie mogłam przegapić takiej imprezy, więc także przybyłam na spotkanie. Po jakimś czasie dowiaduję się, że ich szescioletnia córka miała opowiedzieć w szkole, jak spędziła weekend, a że jest bardzo bezpośrednią dziewczynką, odpowiedziała nauczycielce:
„W weekend byłam u cioci i wujka. Trochę się nudziłam, ale później przyszedł Ćpunek z Koką i impreza się rozkręciła!”
#11
Podczas wczorajszego wieczoru konsumowałam półwytrawny napój winogronowy w towarzystwie K., kontemplując nad sensem życia i wartościami odżywczymi makaronu. Postanowiłyśmy sprawdzić co tam u chłopaków, którzy oglądali mecz w pokoju obok. Wchodzę do salonu w 100% przekonana o wygranej Walii (nie wiedzieć skąd mi się to wzięło), a w telewizji słyszę: ,,Portugalia jest w finale!” Więc zaskoczona tą informacją pytam chłopaków:
– Dlaczego Portugalia jest w finale, skoro przegrała?
I wtedy się zaczęło.
X: Bo w półfinale głosują widzowie.
Y: Taa… Popatrz jaki głupi Ronaldo, cieszy się, bo myśli, że te bramki gwarantują wygraną.
Z: A to jeszcze nic nie wiadomo, dopiero odbywa się głosowanie.
X: Trzeba wysłać sms-a za 2,46 z VAT.
Y: Która drużyna uzyska więcej głosów, wygrywa.
Z: Albo nie, to sędziowie głosują.
X: No! Musi być trzy razy na TAK, żeby przeszli dalej.
#niedalimiszans
#nawyjaśnienia
#toprzezpółwytrawnynapój
#10
Z wizytą u przyjaciółki.
– Ja to się boję tego kota. Jest wielki! I panoszy się tu jakby był u siebie. Lenka też się go boi. Był czas, że budziła się w nocy i krzyczała, że widziała Pana, co wszedł do pokoju.
– Ten kot tak ma na imię?
– Nie, właściciel tego domu. Już nie żyje.
– Aha.
– No i pojawia się tu czasem, ale ostatnio nie było go widać.
– Czy my wciąż rozmawiamy o kocie?
– Nie, o duchu. Ale nie martw się, już tu nie przyjdzie. Mam sól egzorcystyczną.
– Co kurwa masz?
– Sól egzorcystyczną. Nie słyszałaś nigdy o tym?