„Zewleczcie z siebie starego człowieka wraz z jego poprzednim postępowaniem, którego gubią zwodnicze żądze (…)”
List do Efezjan 4,22-23
Otworzyła oczy. Miała wrażenie, że krew pulsująca w jej skroniach przemyca wartkim strumieniem gwoździe, a powieki są z żelaza. Próbowała wstać z łóżka, ale zawroty głowy spowodowały, że ciężko opadła z powrotem na materac. Przyłożyła rękę do czoła, jakby ta miała magicznie uśmierzyć ból podczas ostrożnej zmiany pozycji na siedzącą. Owinęła się kołdrą. Spojrzała na szafkę nocną. Stała na niej pusta butelka po prosecco, przepełniona popielniczka i talerz, na którym rozsypany był biały proszek, obok leżały zwinięty banknot stuzłotowy i karta multisport. Sportowa Warszawka, kurwa jego mać.
Poczuła niepokój i trudną do opisania pustkę. Próbowała odtworzyć w pamięci wczorajszy wieczór; najpierw było spotkanie z koleżankami w ORZO. przy Placu Konstytucji, gdzie wypiły kilka drinków, później przeniosły się do The View, lokalu ze spektakularnym widokiem na panoramę Warszawy. Poznały tam dwóch przystojnych gości, chwilę potańczyły, a później… Nie pamięta dokładnie, co się wydarzyło, ale jakimś sposobem wszyscy wylądowali na afterze u niej w mieszkaniu. Spojrzała na telefon – było po 11 rano. Miała trzy nieodebrane połączenia i kilkanaście wiadomości na messengerze. Nie ma siły na ich odczytanie, a już na pewno na odpowiedzi. Poczuła jak gdzieś w środku narasta w niej lęk. Spojrzała ponownie na talerz z białym proszkiem, przy pomocy karty zrobiła kreskę, chwyciła zwiniętą stówę, przyłożyła ją do nosa i wciągnęła narkotyk. Lęk i uczucie niepokoju odeszły niemalże natychmiastowo, a w kolejnych minutach czuła, jak przestaje boleć ją głowa. Apap XXI wieku, dzień dobry.
Chwyciła telefon i poszła do łazienki. Kiedy szorowała zęby, usłyszała dzwonek, przesunęła palcem na zieloną ikonę.
– No dzień dobry, królewno! Śpisz? – zapytał piskliwy głos w słuchawce.
– Nie, kurwa, oglądam powieki od środka. Co jest? – odrzekła, wypluwając wodę z ust.
– Jak się czujesz?
– Jakby mnie walec przejechał i cofnął się, żeby sprawdzić, czy na pewno. A ty? – zapytała zmęczonym głosem.
– Jak po maratonie na obcasach. Ale przynajmniej mamy fajne wspomnienia!
– Kto ma, ten szczęściarz. Albo i nie. Słuchaj, będę za niedługo w salonie, dużo klientek z zapisów na dziś zostało?
– Pięć i wszystkie do Angeli. Sytuacja jest opanowana, nie śpiesz się, szefowo – odparła radośnie Marianka.
– W takim razie będę za dwie godziny i porywam cię na drinka, a później jakieś zakupy. Muszę poprawić sobie humor.
– Jak szefowa każde, tak ja łażę! – skwitowała Marianka i rozłączyła się.
Miała dobre życie, bardzo dobre. A przynajmniej tak uważała. Coraz częściej miewała momenty, że w zasadzie sama nie wiedziała, czy tak wygląda szczęście, ale większość ludzi przecież dąży do takiego życia, więc problem musi leżeć gdzieś indziej. Pochodzi z domu, w którym nigdy się nie przelewało, ale była tam miłość. Była? Tak, zdecydowanie była, jeśli na nią zasłużyła. Przecież nie ma nic za darmo. Nauka szła jej średnio, ale miała nieskrywany talent – swoim urokiem osobistym i przebojowością potrafiła zjednać sobie ludzi. Nastolatka z wianuszkiem koleżanek, za którą szaleli rówieśnicy. Angażowała się w szkolne przedsięwzięcia, była przewodniczącą i kapitanką szkolnej drużyny siatkówki. W ten sposób pracowała na miłość i uznanie. Dziś jest właścicielką luksusowego salonu piękności, do otworzenia którego droga nie należała do najprostszych, ale zapracowała na to osiągnięcie.
Później wszystko zaczęło się sypać, jak kokaina w klubowych toaletach. Miała własny apartament na Powiślu, dobrze prosperującą firmę i kilka nieudanych związków. Jej wybory miłosne można określić jako „łobuz kocha najbardziej”, czy „nie mów mamie, że się kochasz w chuliganie”. Z tym, że nie wiadomo, czyje to były wybory: jej, czy postaci, na jaką się kreowała.
Sprawy nie ułatwiał dość ekspresyjny tryb życia, który objawiał się w powierzchownych, chwilowych relacjach, ciągłych imprezach i nadużywaniu alkoholu oraz innych narkotyków, które dawały natychmiastowe, choć tylko chwilowe, poczucie szczęścia.
Tuż po zakupowym szale podczas południowego lunchu przy kieliszku szampana w towarzystwie przyjaciółki, przy czym „przyjaciółka” to lekkie nadużycie w znaczeniu tej relacji, wróciła z toalety, gdzie zaaplikowała sążną kreskę na lepszy humor. Wróciła do stolika i wypaliła rozentuzjazmowanym głosem:
– To jest niesłychane, jak przepełnia mnie teraz szczęście!
– Nadia, to nie jest szczęście, tylko kokaina.
– A pierdolisz tam. Chcesz, to poczęstuj się carloskiem, mniej sztywna będziesz.
– Dzięki, zostanę przy alkoholu – odpowiedziała z pewną dozą wyższości Marianka, tak jakby rozwodniony etanol z dodatkiem cukru spoczywający w jej kieliszku nie był narkotykiem, na którego zażywanie mamy niepojęte społeczne przyzwolenie. Ba, to nie jest tylko przyzwolenie, ale wręcz doskonale zorganizowany marketing, polegający na natarczywym wpychaniu trucizny opakowanej w piękne buteleczki, na których widok ma wyskoczyć nam excelowy błąd w mózgach #ARG!, bo przecież piękne rzeczy nie mogą być trujące.
Rozkosz pojawiała się tak szybko, jak znikała, toteż trzeba było coraz częściej korzystać z rozwiązań instant, magicznie wywołujących skoki dopaminy.
Na lepsze samopoczucie – szocik, kreseczka i na balety, które zabierały jej szczęście i radość z dnia jutrzejszego. Życie na nieustannym kredycie, który kiedyś w końcu będzie trzeba spłacić. Tyle że za błędy nie można przelać blikiem.
Na osamotnienie – powierzchowne znajomości nieustannie zakrapiane alkoholem stwarzającym iluzję bliskości.
Na pustkę, beznadzieję i zwiększenie poczucia własnej wartości – kompulsywne zakupy. Choć jedyne, co zwiększały, to wartość posiadanych rzeczy.
– Dobra, wracam do salonu na zamknięcie, a ty uciekaj do domu, musisz się spakować – wyskoczyła Nadia.
– Coś ty znowu wymyśliła, wariatko? – Marianka opluła się szampanem.
– Jedziemy na weekend do moich znajomych na Mazury. W zeszłym tygodniu skończyli budowę imprezowego domku nad jeziorem, będzie sztos, zobaczysz!
– Czy jest takie miejsce na ziemi, gdzie nie masz żadnych znajomych lub imprez do przeżycia? – zapytała z uśmiechem Marianka.
– Nie – skwitowała Nadia, wstając od stołu. Rzuciła napiwek, prawie tak wysoki jak wartość rachunku, po czym wyszła z lokalu.
Na zewnątrz wciągnęła w płuca mieszankę wiatru i mrozu. Wolałaby wciągnąć coś innego. Przez ułamek sekundy przeszło jej przez myśl, że jednak nie.
Pomyślała, że chciałaby wrócić do przytulnego, ozdobionego ciepłymi lampkami mieszkania, w którym czekałby jej partner i corglador. Takie połączenie corgiego i labladora – szczyt słodkości i ukojenia. Usiadłaby z nimi na kanapie, wtulając się w ramiona swojego faceta, opowiedziałaby mu o swoim dniu bez udawania, że jest nieczułą maszyną do zarabiania pieniędzy i zarządzania biznesem. Podzieliłaby się z nim swoimi lękami i obawami, ale nie miałaby poczucia, że jest przez nie niewystarczająca, niewarta miłości. Czułaby się akceptowana i kochana nie za swoje osiągnięcia, ale za to, kim jest.
Zaczęła niecierpliwie przebierać nogami w miejscu, szukając telefonu w torebce, by sprawdzić, gdzie do cholery jest kierowca ubera. Czas oczekiwania znowu wydłużył się o 8 minut. Wrzuciła ze złością telefon z powrotem do torebki i ruszyła na piechotę przed siebie, ślizgając się na chodniku w wysokich szpilkach. Przy wejściu do Metra Świętokrzyska wypadła jej jasnoróżowa puchata rękawiczka z jednym palcem.
***
– Nie lubię, kiedy pracujesz weekendami – wymamrotała, nie otwierając oczu, kiedy mąż dawał jej całusa na pożegnanie.
– Też nie lubię, ale niedługo wrócę. Zazdroszczę ci tego ciepełka pod kołdrą! Nie wstawaj, jeszcze jest wcześnie – odrzekł, głaszcząc ją po głowie i zamknął za sobą drzwi od sypialni.
Przeciągnęła się i wyskoczyła dziarsko z łózka. Odsłoniła zasłony, a jej oczom ukazał się malowniczy widok spowitych białym puchem drzew kontrastujących z błękitem nieba. Ruszyła radośnie do kuchni, by zaparzyć kawę, a później weszła do salonu, szukając pilota. Psioczyła pod nosem na męża, który zawsze zapomina wyłączyć ten durny telewizor, a na dodatek od samego rana karmi się wiadomościami. Już tyle czasu powtarza mu, że poranne bombardowanie mózgu informacjami ze świata jest kiepskim pomysłem na rozpoczęcie dnia. Przeklinając pod nosem, zajrzała pod poduszkę – jest! Kiedy już miała przycisnąć czerwony guzik na pilocie, prezenterka telewizyjna o oszołamiająco białym uśmiechu, spoważniała, zapowiadając relację z tragicznego wydarzenia, do którego doszło wczorajszej nocy na terenie jednej z mazurskich rezydencji. Młoda dziewczyna została wyłowiona martwa z wody, przyjechała na weekend do znajomych, by wraz z pozostałymi uczestnikami imprezy uczcić zakup nowego domu.
Wyłączyła dekoder i weszła na youtube, wybierając utwór Tańce na Modlinie. Wsłuchując się w delikatne dźwięki gitary, poszła do sypialni, by wyciągnąć spod łóżka białe pudełko. W drodze powrotnej do salonu zaszła po kawę, postawiła kubek na stoliku i chwyciła leżącą na kanapie torebkę. Wyciągnęła z niej jasnoróżową puchatą rękawiczkę z jednym palcem i przez chwilę dotykała przyjemnego materiału, wyobrażając sobie jej właścicielkę. Pomyślała, że jest kobietą drobnej budowy ciała z ognistym temperamentem. Delikatnie odłożyła rękawiczkę do pudełka obok pozostałych, wcześniej znalezionych zgub, nucąc słowa piosenki rozbrzmiewającej w głośnikach: Najbardziej chyba żal tańców na Modlinie, było nam jak w filmie. Całe to szczęście przepadło nam, nie będzie powrotów drugich szans…