„Spokojne serce daje życie ciału, lecz zazdrość to zgnilizna kości.”
Księga Przysłów 14,30
Wpatrywał się beznamiętnie w wartki strumień kawy spływający do papierowego kubka. Sięgnął po saszetkę z cynamonowym cukrem oraz drewniane mieszadełko, które spoczywały obok ekspresu, wsypał zawartość do środka, zamieszał i nałożył wieczko. Szarość lutego była odbiciem jego duszy. Wypuścił ciężko powietrze jakby na znak, że życie znowu doświadczyło go tego dniaa, a on jest już dawno pogodzony ze swoim nieszczęsnym losem. Biednemu to zawsze wiatr w oczy i quiz z życia, do którego nikt nie podał odpowiedzi.
Opuścił stację benzynową, oszczędzając ekspedientkom grzecznościowego zwrotu sygnalizującego, że może jeszcze kiedyś się zobaczą, i wsiadł do swojego znienawidzonego minivana. Skrzywił twarz w grymasie niezadowolenia, gdy rzucił okiem na tylną kanapę. Była wysmarowana czerwono-pomarańczową mazią, jakby sam Munch pomylił tubkę farby z musem owocowym i zamachnął się nią w artystycznym uniesieniu podczas swoich ekspresjonistycznych poczynań w 1893 roku. Obraz nędzy i rozpaczy dopełniał widok nadgryzionej czerstwej bułki rozwalonej na fotelu między dziełem Muncha, a plamami po czekoladzie. Nadgryziona i rozerwana na kilka części kajzerka krzyczała do niego bezwstydnie: namaluj mnie, jak jedną ze swoich francuskich dziwek! Cóż, tak wyglądało życie z trójką dzieci i dwoma nieustająco sapiącymi buldogami francuskimi – Citroën C4 Grand Picasso z notorycznie psującym się rozrusznikiem, harmider, kłótnie i odwieczny pierdolnik. Była jeszcze żona – generał chaosu w rozciągniętym dresie, która każdego dnia toczyła nierówną bitwę, uzbrojona jedynie w mop, wiadro i resztki cierpliwości.
Włożył kubek z kawą w cup holder i zrezygnowany oparł głowę o zagłówek, zerkając przez szybę samochodu na podjeżdżającą pod dystrybutor corvettę. Facet – na oko – w jego wieku szczerzył bielusieńkie zęby w zawadiackim uśmiechu do towarzyszki siedzącej na fotelu pasażera. Ona – urocza blondynka o nieco dziecięcych rysach twarzy z zalotnym spojrzeniem wyłaniającym się spod czarnych lenonek. Było w nich coś ujmującego. Nie przesadzonego, nie nachalnego czy aroganckiego – coś czarującego, co sprawiało, że człowiek nie mógł oderwać oczu od tych dwojga.
Poczuł znajome ukłucie w klatce piersiowej – gorący przypływ zazdrości, który rozlewał się po jego wnętrznościach jak żrący kwas. On też kiedyś był tak bezczelnie beztroski i obrzydliwie szczęśliwy. Wolny. Wolny od pracy na dwie zmiany, permanentnego zmęczenia przeistaczającego się w wypalenie, obojętności przeplatanej z pretensjami żony, obsranych pampersów, sobotnich śniadań w Ikea, pierdolonej Świnki Peppy w niedzielne poranki i tych jebanych kinder bali, gdzie musiał zmuszać się do wymiany uprzejmych dialogów z rodzicami pozostałych dzieci. To nie był jego świat. Nigdy nie był.
Ktoś go mocno oszukał, wpajając mu od dziecka, że najważniejsze w życiu to znaleźć stałą pracę, ożenić się z przyzwoitą kobietą, która dzięki portalowi łączącemu świat nienarodzonych i żywych mieszczący się między jej nogami, sprowadzi na ten łez padół wasze dzieci, a one podadzą na starość szklaneczkę whisky w zamian za to, że zapieprzałeś od świtu do zmierzchu w robocie, która nie przynosiła ci żadnej satysfakcji, natomiast z twoimi ambicjami miała tyle wspólnego, co Carlo Rossi z winem, lecz dzięki niej zapewniłeś rodzinie godne życie z wakacjami w Zakopanem i zagranicznym all inclusivem dwa razy w roku. W zamian za to obrywał kaprysami nieznośnych bliźniaków i średnio raz w tygodniu słyszał od swojej najstarszej, jedenastoletniej córki, że zrujnował jej życie. Powody były różne, ale miały wspólny mianownik – pieniądze. Wczoraj poszło o to, że pożałował jej na nowe sneakersy, no więc co ona ma teraz powiedzieć koleżankom z klasy? Że chodzi w butach z zeszłego sezonu, bo co? Pretensje mógł mieć tylko do siebie, sam przekazał jej takie wartości. W końcu dzieci uczą się poprzez obserwację rodziców, zapatrzeni w ich czyny, a nie zaprzeczające temu, co robią, słowa.
Zazdrościł. Zazdrościł innym tak bardzo, bo nienawidził swojego życia. Nie spieszyło mu się z powrotem do domu, chciał jedynie chwili dla siebie i błogiego spokoju. Pracował w finansach, co polegało głównie na czymś w rodzaju akwizytorstwa dla bogatych, chachmęcenia, i nierzadko kłamania – wypłata solidna, moralność – rachityczna. Wcześniej miał pasję – fotografię. Hobby dawało mu radość i spełnienie, był w tym naprawdę świetny – miał dobre oko do szczegółów, niebanalną fantazję i coś, co dawno odeszło – empatię. Te wszystkie cechy zebrane do kupy zwiastowały karierę dobrego fotografa. Mógł z tego żyć. Ale wybrał ścieżkę poprzedniego pokolenia – bezpieczną jak folia na kanapkę i równie duszącą.
Chciał poczuć się wolny, jak kiedyś. Dlatego kiedy tylko nadarzała się okazja, to ściemniał żonie, że bierze nadgodziny, a w istocie wpadali z ziomkiem do Żabki po kolorowy substytut szczęścia w 200 ml buteleczce i czteropak piwa w puszce. Szli z tym mokrym prowiantem nad Wisłę i pierdolili bez sensu o niespełnionych marzeniach i ambicjach, które nigdy nie miały szans na ujrzenie światła dziennego. To znaczy – miałyby, gdyby tylko zechciał zmienić swoje życie na lepsze, czyli na takie, którego szczerze pragnął. Problem w tym, że on sam nie wiedział, czego chce, kompletnie nie dbając o higienę swoich pragnień. Wiecznie porównujący się do innych, niepotrafiący zaakceptować siebie.
Wszystkim znajomym życzył takiego zawodu, jaki sam przeżywał każdego ranka patrząc w lustro, gdy szorował zęby. Zawiść w jego sercu rozrosła się do niebotycznych rozmiarów, pochłaniając resztki miłości i umiejętności doceniania tego, o czym inni mogliby tylko pomarzyć. Sam już nie wiedział, co było gorsze – ta niszcząca go od środka zawiść, czy obojętność, z jaką odnosił się w stosunku do swojej żony, niejednokrotnie zamieniająca się w uszczypliwe czy też pełne pogardy komentarze pod jej adresem.
Odpalił silnik, rozglądając się w lewo, później w prawo, i już miał ruszać, gdy jego uwagę zwróciła zatrzaśnięta w drzwiach pasażera paczka po chipsach. Fala gorąca niemalże rozsadziła mu głowę, wpadł w furię. Miał już tego wszystkiego serdecznie dość! Rzucił się na sąsiedni fotel i szarpnął za klamkę. Chwycił tłustą folię po crunchipsach i cisnął nią poza auto. Pragnął trzasnąć drzwiami, by dać upust emocjom, lecz nie zrobiłby tego własnemu samochodowi – na samą myśl o tym przeszedł go nieprzyjemny dreszcz. Od tego jest obsługa stacji, żeby posprzątać po klientach. Życie już wystarczająco go doświadcza na co dzień, więc niech sprząta młody gówniarz, któremu płacił za kawę – ten taki sztucznie miły, uśmiechnięty od ucha do ucha z wkurwiającą iskierką w oczach, która mówiła: jestem młody, przystojny i mam całe życie przed sobą!
W radiu poleciał jego ulubiony kawałek. Zrobił głośniej. Rapował razem z Wojtkiem:
„Brak mi słów na takie podejście – zawiść, zazdrość, zamiast starać się mieć więcej…”.* On się przecież starał. Harował jak dzik, a rodzinie niczego nie brakowało. Nic – oprócz niego samego.
***
Rzucił jej w twarz całym swoim urokiem wymalowanego na ustach uśmiechu. Zatrzasnął drzwi corvetty i włożył pistolet do wlewu paliwa. Oparł się jedną ręką o tylny słupek i zawiesił wzrok na śladzie po kropli benzyny. Ona – nie auto – była spełnieniem marzeń. Choć, kto wie. Może i jedno, i drugie. Tyle że z jednym miał problem – i nie chodziło o pojemność silnika.
Chciał ją mieć na wyłączność. Marzył o domu z wielkimi oknami pod miastem, przez które codziennie wpadałoby słońce i złudne poczucie spokoju. W jego wyobraźni każde popołudnie pachniało kompotem i dziecięcym śmiechem, a po pracy czekały na niego dwa szkraby oraz golden retriever, tak lojalny, że można by mu powierzyć tajemnice Watykanu. W jego świecie weekendy snuły się w rytmie rodzinnych spacerów i czułych przystanków na lody. Ale ona miała na życie zupełnie inny plan. Przynajmniej na razie. Plan, w którym nie było miejsca na porzucenie siebie dla czyichś wyobrażeń o szczęściu.
Był o nią tak zazdrosny, że sam siebie nie mógł znieść – zżerany od środka jak drewniany domek przez termity emocji, które sam hodował. Awantury rozpoczynały się od błahostek, a kończyły na trzęsieniu ziemi. Nie ufał jej. Nie dlatego, że miał powód, ale dlatego, że zazdrość, ta mistrzyni fałszywych podszeptów, szeptała mu do ucha z taką gracją, że mylił ją z intuicją.
Z rozmyślań wyrwał go widok śmieci lecących z citroëna. Facet zatrzasnął drzwi i odjechał z piskiem, zostawiając na chodniku paczkę po chipsach i błękitną rękawiczkę z jednym palcem. Dziecięca. On też kiedyś założy podobną rękawiczkę swojemu synkowi, kiedy będą lepić bałwana w mroźne, zimowe popołudnie.
***
Przebiegła na migoczącym zielonym w ostatniej chwili. Wchodziła na stację, by rozgrzać się przy swojej ulubionej mocce. Przed nią tydzień słońca na południu Europy. Potknęła się o papierowy kubek. Podniosła go, zgarnęła też paczkę po chipsach i wyrzuciła do śmietnika. Kątem oka zauważyła coś jeszcze. Błękitny plusz, malutka rękawiczka z jednym palcem. Ukucnęła i wzięła ją do ręki. Uśmiechnęła się pod nosem. Takiej w swojej kolekcji jeszcze nie miała.
7 przypadkowo znalezionych rękawiczek. 7 właścicieli. 7 różnych historii. Pierwsze opowiadanie z cyklu Rękawiczki tutaj: Luxuria – rozpusta (klik).
Jeśli nie czytałeś/aś proglogu, zapraszam tu (klik).
*WWO Damy radę
Photo by Ahmed Zayan on Unsplash