Nie bądź pochopny w duchu do gniewu, bo gniew przebywa w piersi głupców.
Księga Koheleta 7-9
1
Śnieg skrzypiał pod jego butami jakby miał mu coś do powiedzenia, a w mroźnym, gęstym powietrzu wisiał dym z papierosa, ciągnąc się za nim jak uparty cień. Szedł szybkim krokiem wzdłuż tarchomińskiej plaży, zerkając na światła Mostu Marii Skłodowskiej-Curie odbijające się w czarnej tafli Wisły. Przy zasypanych śniegiem leżakach zatrzymał się tylko po to, by zgasić niedopałek w koszu — jedyny, kontrolowany gest w wieczorze, który wymykał mu się spod kontroli.
Zwykle po treningu działał jak człowiek z instrukcją obsługi: ryż z kurczakiem, spacer z jego skundlonym amstaffem, i sen z książką na twarzy, zanim lampa zdążyła porządnie się nagrzać. Dzisiejszego wieczoru czuł się jakoś inaczej. Po powrocie do mieszkania nie tknął jedzenia. Zamiast tego już od dwóch godzin krążył z Kefirem po śnieżnych ścieżkach, jakby próbował wyrzucić z siebie tę dziwną falę emocji, która przyszła znikąd i trzymała go za gardło.
Ta fala miała imię – Zośka. I niewyparzoną gębę.
Wpadł na nią w markecie. Stali przy stoisku z warzywami, on oglądał bataty, udając, że wie, które są dobre, a które wyglądają jak wybite kolano po walce. Nagle poczuł lekkie szturchnięcie w bok.
– Halo, kolego. – usłyszał. – Batat cię nie ugryzie, ale jak będziesz tak macał każdego, to w końcu go zapłodnisz.
Odwrócił się powoli, gotów rzucić jakąś zgryźliwą odzywkę, ale usta mu się na moment skleiły.
Mała, drobna, włosy związane w niedbały koczek, wielkie, ciemne oczy — mówiły szybciej niż jej usta. Patrzyła na niego z mieszaniną politowania i rozbawienia.
– Co proszę? – wydusił.
– No batat. – Wskazała na jego rękę. – Trzymasz go tak, jakbyś chciał mu wyznać miłość. A to tylko warzywo. Kalorycznie, nawiasem mówiąc, przereklamowane.
– Znasz się na tym? – zapytał.
– Na batatach? Na wszystkim. – Wzruszyła ramionami. – Chyba potrzebujesz pomocy, bo twój koszyk wygląda jak lista zakupów kulturysty z 2008 roku.
Spojrzał na swój koszyk: kurczak, ryż, brokuł. Klasyka.
– Działa – mruknął. – Nie zmieniam tego, co działa.
– A ja zawsze zmieniam to, co działa, bo zwykle działa chujowo – odpowiedziała z uśmiechem. – Ale spoko, rób po swojemu. Nie moja sprawa. Po prostu… – Wyjęła mu z ręki batata. – Nie tego. Ten jest stary i smutny jak mój ex. Weź tego.
Oddała mu lepszy egzemplarz, a on przez chwilę patrzył na jej palce — drobne, ale w jakiś sposób stanowcze. Pierwszy raz od dawna czuł, że nie panuje nad sytuacją. I to uczucie nie było nieprzyjemne. Raczej dezorientujące.
– Dzięki – rzucił.
– Za edukację? Proszę bardzo. – Kiwnęła głową, jakby prowadziła wykład. – A teraz przesuń się, bo normalni ludzie też chcą kupić warzywa.
– Mówisz, że ja nienormalny? – Uniósł brew.
– Ja nic nie mówię, tylko obserwuję. I wiesz co? Masz minę typa, który jak zobaczy paprykę chili, to pyta, czy można ją podzielić na pół, żeby nie bolało.
Parsknął śmiechem.
– Jak masz na imię? – zapytał, zanim zdążył się powstrzymać.
– Po co ci? – Odwróciła się w stronę pomidorów.
– Żeby nie myśleć ta od batata.
– Nic mi się nie stanie, jak tak będziesz myślał – mruknęła. – Ale dobra. Zośka. Tylko nie Zosia. Nienawidzę Zosi. Zosia to dziewczynka, która płacze, jak jej się zagnie szalik. Ja nie płaczę.
– Widać – odpowiedział. – Ty raczej jesteś ta, co rzuca szalikiem w faceta.
– Tylko jak sobie zasłuży. – Spojrzała na niego i ten jeden raz nie miał nic do powiedzenia. – No dobra, twardzielu od batatów, miłej kolacji.
Odeszła, zupełnie jakby nie zauważyła, że coś mu w środku przesunęła. A teraz, na tej zimowej plaży, z Kefirem trzęsącym się obok w śniegu, cały dzień od nowa przewijał mu się w głowie.
I Zośka w nim siedziała.
Krnąbrna, wyszczekana i, o ironio, absolutnie niewygodna.
2
Tydzień szybko zleciał, ale ten cholerny mróz nie ustępował. Spieszył się do pracy, ale Kefir jak zwykle dreptał swoim wakacyjnym krokiem, wybierając sobie najbardziej obleśny kawał padliny, jaki tylko potrafi znaleźć pies z ambicjami półdzikiego mutanta. Tomasz darł się za nim przez pół osiedla, próbując nie wyglądać jak typ, który właśnie porzucił kulturystyczną godność na poboczu obok kupy śniegu.
– Kefir! No chodź tu, kurwa mać, zanim to zeżresz! – wrzasnął, a echo odbiło się od bloków na Myśliborskiej.
I wtedy ją usłyszał. Tę samą barwę głosu, którą potem mógłby rozpoznać nawet w piekle.
– Przepraszam bardzo… – zaczęła z tym swoim tonem zaraz cię zjadę, ale z uśmiechem – czy pan właśnie krzyczy do nabiału?
Odwrócił się i zobaczył Zośkę stojącą z kawą na wynos, w czapce z pomponem i rozbawieniem na twarzy.
– To mój pies – burknął. – Ma na imię Kefir.
– Dlaczego? Bo jest kwaśny, czy bo się szybko psuje?
– Bo… – zaczął, ale ona już miała minę jakby obstawiała zakłady, co za chwile walnie. – Bo jak go pierwszy raz zobaczyłem – powiedział – to stał pod Żabką i pił coś z kubła na mopa. Dosłownie. Taki biały syf. Wyglądał, jakby pił… no, kefir.
Zośka uniosła brwi.
– Czyli twój pies ma imię od brudnej wody po podłodze? Super! 10 punktów dla Gryffindoru!
– Dziękuję, staram się – mruknął. – A ty co? Śledzisz mnie po osiedlu?
– Tak, Tomaszu. Jestem tajemniczą stalkerką, która nocami układa twoje zużyte woreczki na psie gówno w abecadło na klatce. – Uśmiechnęła się szeroko. – Po prostu wracam z siłki. Muszę dbać o sylwetkę, bo ludzie myślą, że dietetyczka to tylko hummus i modlitwa do jarmużu. – Upiła łyk kawy. – A ja gustuję w kebabach. Z dodatkowym sosem. I jak facet tego nie uniesie, to znaczy, że ma psychikę jak tofu.
Tomasz zaczął się śmiać, rzadko to robił. Ale przy niej jakoś to samo wychodziło.
– Masz czas jutro? – wypalił, jeszcze zanim pomyślał. – Pójdziemy na coś, co nie jest tofu. Albo jarmużem. Albo żadnym innym przekleństwem.
Zośka zmrużyła oczy, jakby analizowała, czy Tomek właśnie próbuje ją poderwać, czy może chce ją wrobić w jakąś piramidę finansową.
– Tomasz, posłuchaj… – zaczęła z udawanym współczuciem. – Ty jesteś… duży. I przystojny. I wyglądasz, jakbyś raz w tygodniu rozbijał komuś nos dla higieny psychicznej.
– Staram się – mruknął.
– Ale ja nie jestem z tych, co lecą na bicki i groźny wyraz twarzy.
Kefir w tym czasie znalazł kolejny kawał śmiecia i zaczął go z dumą nieść jak trofeum.
– Dobra – powiedział. – Jedno pytanie.
– No?
– Zjesz ze mną kebaba?
Zośka westchnęła teatralnie, spojrzała w niebo, potem na Tomka.
– Dobra, ale nie myśl sobie, że to jest randka.
– Jasne – powiedział. – W ogóle nie myślę.
– To widać. – Mrugnęła do niego, podając swój numer telefonu.
To uczucie, które od jakiegoś czasu tłukło mu się po żebrach, było dla niego kompletnie obce. Nie doświadczał miękkich stanów. Od dziecka znał tylko gniew — ten prymitywny i wszechobecny. Gniew był jego paliwem, kręgosłupem, potem, który mu ściekał po dłoniach, kiedy próbował trzymać się czegokolwiek, co nie przypominało wściekłości.
Pamiętał siebie jako sześcioletniego gówniarza, który wciskał głowę w poduszkę, żeby zagłuszyć wrzaski pijaka wrzeszczącego na jego matkę. Pamiętał ten bezsilny wkurw — ten rodzaj złości, co nie ma ujścia, więc tylko puchnie, mięśnie drżą, a ciało chce drzeć się razem z dorosłymi, ale nie może. Złość jest jak wrzątek zamknięty w cienkim słoiku – wiecznie grozi, że pierdolnie.
Bezpieczeństwo? Opieka? Tego nie było nigdy. Jego dzieciństwo było jak mieszkanie w wiecznie zamarzającym bloku, niby mury stoją, ale człowiek i tak marznie do kości.
W ostatniej klasie liceum jego rodzice w końcu się rozwiedli. Ojciec zniknął z dnia na dzień. Do dziś nie mają kontaktu. I dobrze. Jedyne, co Tomasz uważał za stratę, to fakt, że matka nie wyrzuciła tamtego wcześniej. Oszczędziłoby to sporo pieprzonych lat.
A co dziwne, uczył się świetnie. Książki były jego ucieczką. Ciszą, której w domu nigdy nie było. Tyle że nawet w tej ciszy coś w nim buzowało. Gniew siedział w nim permanentnie. Zaczął trenować, bo potrzebował ujścia. Sztuki walki przyszły później – najpierw była ulica.
Jak to mawiał klasyk: on po prostu lubił się napierdalać. W bójce czuł się wolny. W kontroli ciosu było coś, czego nie miał nigdy wcześniej – poczucie, że w końcu to on decyduje, kiedy coś boli, a kiedy znika.
Gdy był dzieciakiem, obiecał sobie, że jak dorośnie, będzie silny, samowystarczalny i nigdy więcej nie zamknie się w pokoju z dłońmi na uszach, jak jakiś tchórz. I dotrzymał słowa. Teraz miał wszystko pod kontrolą. No… prawie wszystko. Bo zapłon nadal miał jak zapałka. Wystarczy głupi komentarz, krzywe spojrzenie, złe słowo – i już mu się włącza ten stary, dobrze znany piec w środku.
Ile razy wracał z obitą mordą po nocach z imprez, nie zliczył. Ale prawda jest taka, że jemu się to podobało. Ten wyrzut adrenaliny, ten moment, kiedy czuł, że siła naprawdę jest w jego rękach, że nic go nie przewróci. Że już dawno nie jest tym małym, drżącym chłopcem z poduszką na głowie.
3
Po tygodniach ich pseudo-randek-nierandek, kebabów jedzonych na mrozie i spacerów z Kefirem, który jakimś cudem zawsze znajdował coś, co nie powinno istnieć w przyrodzie, Tomasz coraz bardziej łapał się na tym, że czuje… coś. To coś, czego nie potrafił nazwać, a wolałby udusić, niż nazwać „uczuciem”.
Zośka gadała szybko, śmiała się głośno, jadła jak chłop, a nie jak dietetyczka, i przeklinała z gracją zawodowego kierowcy autobusu. I Tomasz, ku własnej grozie, zaczął na to czekać.
Czekał na jej wiadomości. Na jej głupie żarty. Na to, jak przewraca oczami, kiedy oj jej mówi, że tofu, jak sama nazwa wskazuje, to połączenie słów to – fu.
Któregoś wieczoru, kiedy siedzieli u niej przy stole i składali mebel z Ikei, który absolutnie miał się nie składać, temat zszedł na byłych.
– No, miałaś kiedyś kogoś normalnego? – rzucił.
– Miałam – powiedziała. – Przez jakieś dwie godziny.
– A ten ostatni? – zapytał bezmyślnie, dociskając śrubkę jakby ściskał komuś tchawicę.
– Ostatni… – mruknęła, patrząc w blat stołu. – Ten to był książkowy przykład gównojada psychicznego.
Tomasz uniósł głowę. Coś mu skoczyło w żołądku.
– Typ, który najpierw robi z ciebie księżniczkę, a potem przez dwa lata opowiada, że jesteś nienormalna, przewrażliwiona, że nikt cię nie będzie chciał. Kontrola, gadanie, że sobie coś uroiłam. Typowy gnojek.
– Zrobił ci coś? – rzucił już innym tonem, takim niskim, twardym.
– Poza jebaniem mózgu? – prychnęła. – Nie, ręki nie podniósł. Ale głowę mi popsuł.
Tomasz poczuł, jak coś w nim chrupnęło. Stare zawiasy. Ten metaliczny trzask, jakby wewnętrzne drzwi, które sam sobie kiedyś zaspawał, nagle zaczęły się wyłamywać.
– Jak się nazywa? – zapytał zbyt szybko.
– Nie trzeba go znać – odpowiedziała ostro. – Już go nie ma w moim życiu.
Ale Tomek już odbudowywał w głowie twarz ojca. I tego chłopa z podwórka, co kiedyś pchnął jego przyjaciółkę. I kolejnych kilku, którym zło najpierw buzowało pod skórą, zanim wylało się na innych.
Wiedział, że ten typ jeszcze wróci. Tacy zawsze wracają. Jak zimne skurwysyny z niedokończonym zdaniem.
4
Kilka dni później wieczór był idealnie zwyczajny. Zośka i Tomasz leżeli przytuleni na jej kanapie, Kefir zwinięty między nimi jak mruczący koc. Oglądali jakiś głupi film, który Zośka komentowała co trzy sekundy:
– Ten aktor? Zero charyzmy. Czuję się, jakbym patrzyła na zepsuty blender.
– Ty jesteś zepsutym blenderem – mruknął Tomek.
– Ale seksownym – odburknęła, jedząc popcorn jak zwierzę.
I wtedy zadzwonił dzwonek. Natarczywy. Ten ton, który nie brzmi jak „przyszedł kurier”, tylko jak „jestem problemem”.
Zośka spojrzała na drzwi. Pobladła minimalnie.
– To on – wyszeptała. – Były. Przyszedł po rzeczy. Miał nie przychodzić dziś…
Tomasz poczuł to – powrót starego gniewu. Ten, który znał od całego swojego dzieciństwa.
Uderzył go jak gorąca fala w klatkę piersiową. Skóra na karku zrobiła się jak papier ścierny.
Oddech skrócił się do tego drapieżnego, gotowego dechu, który poprzedzał cios.
Drzwi się otworzyły.
Stanął tam facet. Niby zwykły. Niby przeciętny. Ale miał tę minę. Tę, którą Tomasz znał aż za dobrze. Minę człowieka, który myśli, że może ludzi łamać słowami, bo sam jest za słaby, żeby podnieść rękę.
– Co ty tu robisz? – powiedziała Zośka, twardo.
– Przyszedłem porozmawiać – powiedział typ, przesuwając wzrok po Tomku jak po meblu.
I wtedy w Tomaszu coś podskoczyło do gardła.
Przeleciały mu kolejno obrazy. Ojciec stojący w drzwiach. Krzyk matki. Ściskanie poduszki. Bezsilność. Ten pieprzony wrzątek w cienkim słoiku.
Typ zrobił krok do przodu, na co Tomek też odpowiedział krokiem.
Zośka złapała go za rękaw.
– Tomek – wyszeptała.
I to jedno słowo przebiło cały ten wrzący gar w środku. Nagle poczuł grunt. Poczuł to, czego całe życie nie miał — że ktoś stoi obok, że patrzy, że widzi. Że nie musi. Więc nie uderzył. Zamiast tego powiedział cicho, prawie szeptem, ale tonem tak niepodważalnym, że aż powietrze stwardniało:
– Wyjdziesz stąd. Teraz. I nie wrócisz. Nigdy.
– A kim ty w ogóle jesteś? – prychnął były.
– Ale to nie do mnie tak, do mnie nie – Tomasz sparafrazował Dara ze Ślepnąc od świateł, ale czuł, że ma to pod kontrolą. – Tym, który cię nie dotknie. Ale jeśli jeszcze raz się tu pojawisz będziemy mieć rozmowę, której nie chcesz odbyć.
Typ zbladł. Może dlatego, że Tomek się nie ruszał. Bo czasem człowiek niewzruszony jest gorszy niż ten, co krzyczy. Wyszedł. Drzwi zamknęły się miękko.
Zośka stała chwilę nieruchomo, a potem tylko westchnęła i wtuliła twarz w jego ramię.
– Dziękuję – powiedziała. – Ale… bałam się, że go zabijesz.
– Ja też – odpowiedział z szelmowskim uśmieszkiem.
Kefir zaszczekał, machając ogonem, jakby właśnie rozwiązał sprawę międzynarodowego konfliktu. Tomasz usiadł znowu na kanapie, Zośka obok. Film leciał dalej, ale już nikt go nie oglądał.
Tomek pierwszy raz w życiu, poczuł coś dziwnego. Coś ciepłego.
Coś, co nie miało nic wspólnego z gniewem.
Poczuł, że może być kimś, kto nie musi się bić, żeby wygrać.