Zimny wiatr drażni moje ciało. Z trudem pokonuję kolejny kilometr, trzęsąc się z zimna. Oddałabym wszystko za butelkę wody. Ze łzami w oczach obserwuję wymijające mnie samochody. Nowe sandałki obtarły moje stopy do krwi. Nie mam przy sobie pieniędzy, ani mojego EjdżTiSi, z którego mogłabym zadzwonić do kogoś, kto zabrałby mnie do domu. Gdzieś na drodze między Wołominem a Warszawą, zastanawiam się, co powiedziałam nie tak. Co zrobiłam źle do cholery?!
cztery godziny wcześniej…
– Sto lat! Sto lat, niech żyje, żyje nam… – śpiewamy przy suto zastawionym stole.
– To my jesteśmy na urodzinach? – pyta, wstając od stołu zakłopotany M.
– O urodzinach babci informowałam cię już kilka dni temu, ale widzę, że poza dzisiejszym meczem nic się dla ciebie nie liczy. – szepczę mu do ucha z wyraźnym jadem w głosie.
– Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyje, żyje nam…
– Przypominam ci, że za chwilę musimy jechać, bo jest już 17:00. Za godzinę Polska gra z Irlandią.
– Nieeeech żyjeeeee nam.
Dwadzieścia minut później siedzieliśmy w samochodzie. Czterdzieści minut do meczu, M. zrobił się jakiś taki czerwony na twarzy, nerwowo stuka palcami o kierownicę. Pomimo tego, że zapięłam pasy, odruchowo wbijam paznokcie w fotel i napinam mięśnie nóg. M. pędzi, jakby uciekał ze skradzionym sejfem nie tylko przed policją, ale samym Vin Dieslem.
– Zatrzymaj się kurwa jeszcze, ty chuju ty! – krzyczy do jadącego przed nim samochodu, tak jakby ten miał go usłyszeć. – No nie zdążę. Wiedziałem. Kurwa, wiedziałem.
Nie odzywam się, żeby nie pogarszać sytuacji. O ile w ogóle da się ją pogorszyć.
– Polacy wchodzą na boisko… – słyszymy w radio. Czyli jednak może być gorzej.
Z przerażeniem zerkam na M. Jego oczy zrobiły się jakieś takie szkliste. Zaraz zacznie płakać. Zrobiło mi się go szkoda, więc kładę dłoń na jego kolanie i mówię:
– Nie przejmuj się, obejrzysz powtórkę.
Gwałtownie zahamował. Otworzył moje drzwi. Wyciągnął mnie z samochodu. Wsiadł z powrotem do auta i odjechał. Tak o, bez słowa. Nawet na mnie nie spojrzał, jakbym była jakimś piwem bezalkoholowym.
* * *
Chyba dochodzę do Ząbek, widzę w oddali jakiś przystanek autobusowy. Czuję się, jak rozbitek na bezludnej wyspie, który zobaczył statek. Jak uchodźca, któremu udało się owinąć stretchem i skitrać na pace w Iveco. Jak torturowany przez Agenta Smitha Morfeusz, który dostrzegł, że Neo spieszy mu z pomocą. Nagle jakiś samochód zajeżdża mi drogę. Otwierają się drzwi, wyskakuje z nich uradowany M., krzycząc:
-Wygraliśmy! Wygraliśmy z Irlandią kochanie! A co ty taka zła jakaś jesteś?