Powietrze pachniało końcem lata. Przemierzałam szybkim krokiem Marszałkowską. Mieszkańcy Warszawy nieustannie się śpieszą. Nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co. Było piątkowe popołudnie zwiastujące początek weekendu, a ja pędziłam jak szalona w stronę metra. Byle jak najdalej z zatłoczonego Centrum, które mam nieprzyjemność oglądać w godzinach szczytu od poniedziałku do piątku. Śpieszyłam się, by jak najszybciej nabrać w płuca trochę tarchomińskiego tlenu, a następnie odetchnąć spokojem.
Przechodząc obok piwnego ogródka wypełnionego ludźmi, mój zdeterminowany krok poddał się w jednej chwili. W tle rozbrzmiewał utwór, który mimowolnie przeniósł moje myśli kilka dobrych lat wstecz. Wszystko wokół zwolniło jak w slow motion.
Był początek maja, późny wieczór. Samochód w deszczu stał, radio przestało grać, nie liczyliśmy gwiazd. Tej wiosny pogoda miała dość czarne poczucie humoru i postanowiła uczcić pierwsze, ciepłe dni śniegiem. Siedzieliśmy tak we dwoje, obserwując przez zaparowane szyby, jak biały puch spowija, próbującą odrodzić się po zimie, polanę.
Z radia dobiegała przyjemnie łechtająca uszy muzyka, Ne-Yo śpiewał w języku language coś o tym, żeby złapać kogoś seksownego i dać mu wszystko tej nocy. Kolega siedzący na sąsiednim fotelu, co prawda był seksowny, ale jedyną rzeczą, jaką miałam mu do zaoferowania tego wieczoru, był papieros. I kilka niewinnych pocałunków.
Doskonale pamiętam jego wzrok. Gdyby nie on, może dałabym się nabrać. Ale dobrze znałam to spojrzenie, widywałam już wcześniej podobne. Błękitne oczy o szerokich źrenicach. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, ale w mojej pamięci utkwił ten wzrok, który wcale mi się nie podobał. Owszem, łechtał delikatnie moje ego, które tego wieczoru nie zmieściłoby się w samochodzie, gdyby nie uchylona szyba. Ale chęć zrobienia mu na złość, pokazania, że tym razem nie uda mu się dostać tego, czego chce, była silniejsza. Przez te kilkadziesiąt minut nawet dobrze się bawiłam, widząc jego marne starania. Wiedziałam, że na kogoś musiało to wcześniej działać, skoro tak dzielnie walczył. Pomyślałam wtedy, że to strasznie żałosne, że któraś kobieta dała się nabrać na tę maskę zimnego skurczybyka z oczami pełnymi pożądania. Skubany, był tak pewny siebie. Wtedy już byłam pewna, że Keanu Reeves w filmie „John Wick” zabił mniej ludzi, niż temu absztyfikantowi udało się uwieść kobiet w swoim dwudziestokilkuletnim życiu. A w „Johny Wicku” ginie mniej więcej dziesięć osób na trzydzieści sekund.
Zatrzasnęłam drzwi samochodu z triumfującym uśmieszkiem na twarzy, od takich cwaniaczków lepiej trzymać się z daleka. Ruszyłam w stronę domu, nucąc w myślach: „grab somebody sexy tell ‘em hey, give me everything tonight”.
Oprzytomniałam, gdy utwór w pobliskiej knajpie skończył się. To było wspomnienie zmuszające mnie do uśmiechu. Popędziłam do metra, nie mogąc doczekać się jutra. Kiedy znowu spojrzę w te błękitne oczy, które będą patrzeć na mnie w ten sam sposób, co tamtego wieczoru. Z tą różnicą, że od kilku lat nie dostrzegam w nich tej sztucznej maski. Otworzyły się przede mną na długo przed tym, kiedy w dniu naszego ślubu powiedziały: „przepięknie dziś wyglądasz”.