Jest takie miejsce, w którym spędzałabym każdą wolną chwilę. O ile zimą czy deszczową jesienią nie robi na mnie większego wrażenia, tak w ciepłe, słoneczne dni mogłabym siedzieć tam godzinami. Tym miejscem jest każdego rodzaju zbiornik wodny, a na samą myśl o morzu natychmiast rozszerzają mi się źrenice, serce bije szybciej, generalnie czuję się, jak Janusz Panasewicz przed koncertem w czasach młodości, alkoholu i narkotyków.
Mój maż nie jest zbyt wielkim entuzjastą plażowego biwakowania, mam na myśli to, że niekoniecznie chciałby poświęcać każdy wolny dzień na gapienie się w morskie fale czy wodę jeziora delikatnie muskaną przez wiatr, co prowadzi do wielu niezgodności w kwestii: „Co będziemy dziś robić?”.
Co weekend tuż po przebudzeniu wyglądam przez okno. Jeśli dostrzegę promienie słońca, leniwie wdzierające się do sypialni, to ja już wiem, że oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba. Ja już mam szczegółowo dopracowany plan działania, co spakować, kiedy wyjechać i w jakim miejscu plaży rozłożyć mandżur. Niestety M. zazwyczaj ma inne plany na niedzielę, to jest odpoczynek przed telewizorem i objadanie się cukierkami, więc jeśli chcę popluskać się w wodzie lub chociażby poleżeć na plaży, muszę obmyślić dobrą strategię mediacji i właściwie ją rozegrać.
– Co chcesz dziś robić? – pytam podekscytowana, próbując otworzyć jego powiekę palcem.
– Właśnie to robię – odpowiada zaspanym głosem.
Oho, będzie ciężko. Sięgam po telefon, wchodzę na jutubka i włączam kawałek Video „Idę na plażę”. M. ani drgnie, przekręca się na drugi bok. To może sama coś zaśpiewam?
– Druga opcja – podryw na hiphopowca, nieprawdopodobny upał, idzie jakaś ryba, niezła dzida, prędka akcja – wędka, spławik, stajesz vis a vis niej i zaczynasz prawić, mówisz: haj, haj, mam hajs, hajs, daj, daj się poderwać, ajjjj.
– Jeszcze nie wiem, kiedy wybuduję basen, ale na to nie licz, nie jestem R.Kelly, weź to sobie szybko, Rybko, przelicz – zripostował, z trudem ukrywając satysfakcję.
Niezły jest, ale nie poddam się tak łatwo. Z głośnika telefonu zaczęło rozbrzmiewać „Sunshine reggae”. Zero reakcji. Pytam delikatnie, z czym mu się kojarzy ten iście wakacyjny utwór.
– Z marihuaną.
Jest trudniej niż myślałam. Wciskam mu przed oczy teledysk „Wicked game”.
– Nie lubię tej piosenki. Wyłącz to – burknął z oburzeniem, a moje serce zaczęło krwawić, jak wtedy, gdy Skaza zepchnął Mufasę ze skały.
No dobra, czas wytoczyć najcięższe działo. Czuję się jak w tej scenie z „Matrixa”, gdzie Trinity przystawia pistolet do skroni Agenta, mówiąc: „Uchyl się przed tym.” Próbuję stłumić chichot, czekając na melodyjne słowa Zenka Martyniuka: „Zabiorę cię na dziką plaaaaażęęę, na na na”. M. przekręca się na plecy, wybuchając szczerym śmiechem.
– Nie musisz zamęczać mnie swoimi intrygami, choć przyznaję, że nieźle się bawiłem, obserwując twoje starania. Dobrze wiem, gdzie chcesz jechać. Wiedziałem to od chwili, gdy sprawdziłem dzisiejszą pogodę. Jest niedziela, szósta rano. Daj mi jeszcze pospać, a później pojedziemy nad tę wodę. Obiecuję.
Od trzech godzin siedzę na łóżku ubrana w kostium kąpielowy, klaperki i przeciwsłoneczne oksy. Wpatruję się wyczekująco w śpiącego męża. Mus truskawkowy, który uprzednio włożyłam do wiklinowego kosza, zaraz będzie niezdatny do jedzenia. Podobnie, jak inne przekąski. Pod pachą trzymam koc a w drugiej ręce nadmuchanego jednorożca, którym dziugam M. po twarzy.
KIEDY W KOŃCU POJEDZIEMY NAD WODĘ?!