„Z przejedzenia wielu umarło, ale umiarkowany przedłuży swe życie”
Księga Syracha 37:30–31
Zaciągnęła się chłodnym jesiennym powietrzem. Przez potężne, ponadstuletnie dęby nieśmiało przeciskały się promienie niedzielnego słońca. Nad cmentarzem unosił się zapach śmierci i spokoju. Żółte liście, niesione przez wiatr, opadały miękko na groby – jeden po drugim, jak zasypiające wspomnienia.
Uwielbiała odwiedzać dziadka w tym miejscu, czuła się bezpiecznie – choć sama nie wiedziała, czy to zasługa majestatycznych drzew, czy symbolicznej obecności człowieka, który jako pierwszy pokazał jej, czym jest miłość i schronienie. Przetarła płytę pomnikową z liści po raz ostatni, pożegnała się cicho, lecz z uśmiechem, i ruszyła wąską alejką w stronę kolejnego gentlemana. Tego, który odszedł z tego świata stanowczo za szybko.
Dłuższą chwilę walczyła z krnąbrnym knotem, podrywanym przez wiatr, aż wreszcie udało jej się utrzymać ogień. Ostrożnie postawiła ceramiczny znicz na grobie i westchnęła ciężko.
— Gościu, może i minęło osiem lat, ale wciąż jestem na ciebie zła za to szybkie zawinięcie się z tego łez padołu. Niech no tylko się spotkamy – masz jak w banku, że moja piąstka wda się w romans z twoim okiem. Tęsknię, głąbie jeden! – pomyślała, żegnając go w myślach, i podreptała dalej, mieniącą się kolorami jesieni ścieżką.
Przy cmentarnym śmietniku zatrzymała się na moment. Wśród brunatnych liści coś przykuło jej wzrok – kawałek beżowego materiału, wystający ze sterty zwiędłych kwiatów. Schyliła się i podniosła przedmiot. Była to damska, zgrabna rękawiczka.
***
Widok z hotelowego tarasu był obłędny – kolorowe światła wybrzeża migotały na tle Morza Czerwonego. Zuza z koleżanką umościły się wygodnie na kanapie, czekając na chłopaków, którzy mieli zaraz wrócić z drinkami. Cała paczka była zmęczona podróżą, ale jednocześnie kipiała radością – siedem dni w egipskim kurorcie, zero obowiązków, tylko długowyczekiwany odpoczynek, który przecież każdemu z nich bezapelacyjnie się należał.
Narzeczony Zuzy postawił przed nią podwójną wódkę z sokiem pomarańczowym i ozdobną palemką.
– Lekarstwo na zmęczenie dla mojej niuni – oznajmił z dumą. – A dla nas, panowie, szociki!
Przyjaciele wznieśli toast za udane wakacje i przechylili szklanki. Alkohol zadziałał błyskawicznie, jak magiczny portal przenoszący ich do świata, w którym nie istnieją rachunki, praca ani obowiązki. Wieczór upływał w euforycznej atmosferze wspomnień i przypałowych historii z przeszłości.
– A pamiętasz ten pub na plaży, gdzie po kilku kolejkach wściekłych psów osiągnąłeś drugi poziom fazy nieważkości i zacząłeś uciekać z drewnianym leżakiem w stronę domu? – rzuciła Zuza w kierunku przyjaciela.
– Proszę, nie mów nic więcej – jęknął Miłosz. – Ta wiedza naprawdę nie jest Klaudii niezbędna do życia.
– Nie przerywaj sobie, kotenieńku, chcę poznać finał – wtrąciła Klaudia, wycierając łzy rozbawienia.
– Finał był taki, że podczas ucieczki Miłosz osiągnął trzeci poziom nieważkości, co zapewne było skutkiem przypływu adrenaliny, i odbył bliski stosunek z ptakiem. Wyjebał takiego orła, że przez chwilę byłam pewna, że nie żyje.
– Co wcale nie przeszkodziło ci w darciu ze mnie łacha – wtrącił Miłosz, kręcąc głową.
– Przez ciebie nas złapali! – dodała Zuza, dusząc się ze śmiechu.
– Gdybyś próbowała mnie powstrzymać, może sprawy potoczyłyby się inaczej. Ale nie, ty wolałaś ukraść dwie pomarańcze z baru i biec za mną, drąc się „Nas nie dogoniat!”.
– Kto wie, gdyby nie ochroniarze, może pobiłabym wtedy swój życiowy rekord na długim dystansie.
– Oczywiście, że pobiłaś. Przecież jedynym sportem, jaki wtedy uprawiałaś, był sprint po wino, byle zdążyć przed zamknięciem sklepu, i pajacyki, które ostatecznie robił korkociąg przy pomocy twoich rąk.
– Przepraszam bardzo, a przysiady po lód do zamrażarki to już się nie liczą? – zapytała z udawanym oburzeniem.
Śmiali się długo, aż w końcu ruszyli na późną kolację w formie bufetu. Zapełnili talerze po brzegi, jakby właśnie się dowiedzieli, że zaraz ktoś je opodatkuje. Grzesiek z Konradem w ogóle nie dotarli – zalegli pijani w sztorc na leżakach przy basenie i poprosili o pobudkę, kiedy reszta będzie wracać.
Otworzenie oczu sprawiło Zuzie fizyczny ból. Leżała chwilę nieruchomo, wpatrując się w niebo przez balkon z widokiem na morze. Słońce paliło jak lampa przesłuchującego policjanta.
Powoli podniosła się do pozycji siedzącej i natychmiast tego pożałowała – ból rozsadzał jej czaszkę jak nadmuchany balon. Chwyciła butelkę wody i zaczęła pić łapczywie.
Narzeczony spał obok, rozdziawiony, głośno chrapiąc. Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, jak wrócili do pokoju, ale pamięć miała dziury jak ser szwajcarski.
Zapach jajek na bekonie i smażonych naleśników wypełniał restaurację hotelową tak gęsto, że aż ciężko było oddychać. Zuza siedziała przy stole, wpatrując się tępo w parującą jajecznicę. Jajecznica wpatrywała się w nią z równą odrazą.
– Kto wymyślił, że śniadanie po imprezie to dobry pomysł? – wymamrotała, unosząc kubek z kawą, która smakowała jak woda po myciu popielniczki.
– Ktoś mądry, kto wiedział, że zaraz pójdziemy to zapić – odparł Grzesiek, siadając obok i od razu wlewając w siebie sok pomidorowy z wódką. – Najlepszym lekarstwem na kaca jest niedopuszczenie do niego! Hy, hy!
Reszta towarzystwa powoli dosiadała się do stołu, każdy w swoim tempie, każdy z innym poziomem bólu egzystencjalnego. Klaudia miała okulary przeciwsłoneczne większe niż jej twarz, a Miłosz przez pomyłkę nalał sobie mleka do herbaty z miętą, po czym wypił to jak eliksir życia.
– Wakacje są po to, żeby odpoczywać, a nie się katować moralniakiem – rzucił Konrad tonem filozofa po trzecim browarze.
– Dokładnie – przytaknęła Zuza, choć w środku miała ochotę wyjąć sobie mózg i przepłukać go w zimnej wodzie. – Jesteśmy w raju, trzeba korzystać.
Zaraz po śniadaniu wylądowali przy barze. Było jeszcze przed południem, ale open bar już tętnił życiem jak giełda w Nowym Jorku. Muzyka z głośników przypominała remiks wszystkich grzechów młodości.
– Te drinki są jak wakacje w szklance – zachichotała Klaudia, unosząc różowy koktajl z parasolką. – Słodkie, tanie i kończą się za szybko.
Śmiali się. Pili. Jedli frytki, hamburgery, kolejne porcje pizzy z bufetu, jakby ktoś miał im to wszystko zabrać o północy. Śmiech zlewał się z muzyką, a ich głosy były coraz głośniejsze, coraz bardziej rozmazane.
Zuza czuła, że ciało staje się ciężkie, a głowa coraz lżejsza. W pewnym momencie spojrzała na taflę wody w basenie i pomyślała, że w tej przezroczystej głębi jest coś czystego, czego jej samej zaczyna brakować.
– Zuuuzkaa! – wrzasnął Miłosz, przerywając jej chwilę zamyślenia. – Shot za przyjaźń!
Uśmiechnęła się automatycznie. Przełknęła kolejną porcję płynnego relaksu i poczuła, jak wszystko wraca na swoje miejsce – gwar, śmiech, dźwięk szkła. Świat znowu był prosty.
Aż za prosty.
Poranek był ciężki jak ołów. Słońce nie wstało — wlazło do pokoju z buciorami, raziło po oczach i miało czelność świecić, jakby świat nie miał kaca. Zuza otworzyła jedno oko i zamknęła od razu, bo obrazek, jaki zobaczyła, był gorszy niż wspomnienie wczorajszego parkietu.
W ustach miała smak piachu, w głowie – gong, a w brzuchu bulgotał eksperyment chemiczny z baru all inclusive. Zuza, powoli jak staruszka po operacji biodra, usiadła na brzegu łóżka i spojrzała na zegarek. Trzynasta piętnaście. Wczoraj miała plan: wstać wcześnie, iść popływać, wypić kawę na plaży. Dziś plan ograniczał się do przeżycia.
Na obiad zeszli dopiero, gdy kelnerzy kończyli już pierwszy obieg dań. Stół uginał się jak ołtarz pod ofiarą: mięsa w tłuszczu, sosy o konsystencji grzechu, frytki, kluski, ciasta, imitacja soków, które w rzeczywistości były niczym więcej jak chemicznym cukrem rozrobionym w wodzie, a między tym wszystkim – ludzie, którzy mieli w oczach tę samą nieświeżość.
Grzesiek i Konrad już otwierali piwo, jakby to była woda święcona. Miłosz przyszedł z miną człowieka, którego potrącił tramwaj, a potem cofnął i przejechał jeszcze raz.
– Klaudia nie przyjdzie – powiedział. – Rzyga.
Nikt nie zareagował. Każdy walczył z własnym sumieniem i widelcem, który ważył tonę.
Zuza spojrzała na to wszystko i poczuła, że ma dość. Zbyt tłusto, zbyt głośno, zbyt… wszystko. Wyszła na zewnątrz. Powietrze pachniało smażoną rybą, piwem i słońcem, które przypiekało bezlitośnie.
Na plaży panował teatr obżarstwa i opalenizny: tatusiowie z piwami w rękach, matki wpatrzone w dzieci, które budowały zamki z piasku i plastikowych kubków po drinkach. Panowie z brzuchami po kolana, czerwoni od wódki, roześmiani od ucha do ucha.
Rozmowy przyjaciół się nie kleiły. Każdy był osobną wyspą bólu głowy.
– Idę się zanurzyć – rzuciła Zuza.
Morze było spokojne, jakby zupełnie nie obchodził go ten cały ludzki rozgardiasz. Zanurzyła się powoli. Delikatnie chłodniejsza, niż powietrze, woda przyciągnęła trzeźwe myśli. Zeszła głębiej, maska i rurka na twarzy, oddech rytmiczny, równy, cichy. Nagle świat zrobił się inny: podwodny, cichy, miękki. Kolorowe ryby migały między rafami, a jej myśli pierwszy raz od dni – ucichły.
Tam, w wodzie, zrozumiała, że relaks nie ma nic wspólnego z uciekaniem od siebie. Alkohol był tylko szumem, co udawał spokój. Ciało było mądre – wiedziało, jak się bronić, dlatego wymiotowało, by pozbyć się z organizmu trucizny. Klaudia, biedna Klaudia, właśnie odpokutowywała za wszystkich.
Wieczorem, gdy przyjaciele znowu zamówili drinki, Zuza wzięła jeden łyk. Smakował cukrem i rozczarowaniem.
– Za słodki – powiedziała, odkładając szklankę.
Wstała od stolika, pożegnała się bez tłumaczeń. Poszła spać wcześniej. Nie dlatego, że bolała ją głowa, tylko dlatego, że wreszcie chciała poczuć się dobrze.
W pokoju położyła się na łóżku, słysząc przez otwarte okno daleki śmiech ludzi, którzy jeszcze wierzyli, że piją na zdrowie.
A ona już wiedziała, że zdrowie jest wtedy, gdy nie trzeba niczego zagłuszać.
Kiedy wyszła z hotelowego pokoju, uderzyła ją fala gorącego powietrza. Doskonały humor i poranna energia roznosiły ją od środka. Zmierzała ścieżką wyłożoną kamieniami w otoczeniu idealnie przystrzyżonych trawników w stronę morza, nucąc pod nosem:
– Życie jak bajka, se lecę w klapkach najka, w klapkach najka, w klapkach najka…
O tej porze hotel dopiero się budził. Basenowy sunął z wielkim sitem po wodzie, wyłapując ślady po wczorajszych grzechach – słomki, cytrynki, resztki kolorowego snu o relaksie. Ogrodnik walczył ze zraszaczem, który żył własnym życiem, niczym dementor na wodnym odwyku.
Zuza rzuciła ręcznik na leżak, wskoczyła do wody i zanurzyła się głęboko. Cisza. Tylko bulgot i bicie serca. Przez chwilę miała wrażenie, że widzi kody rzeczywistości – nie te z Martixa, zielone spływające w dół, ale niebieskie, falujące jak światło na dnie basenu.
Czyste, nieskażone. Tak wyglądał prawdziwy relaks.
Pływała długo, aż wreszcie zatrzymała się przy krawędzi. Świat powyżej wody był inny: głośny, rozedrgany, pełen reklam i lodówek z błyszczącymi flaszkami. Małpki – zmrożone, czekające za plecami ekspedientki, jak maleńkie Patronusy o krótkim terminie ważności. Widziałeś je wszędzie – w sklepach spożywczych, na stacjach benzynowych – jak produkt pierwszej potrzeby, kurwa jego mać. Nikt nie nazywał ich trucizną. Na etykiecie miały napisane: radość, zabawa, relaks. Cóż za osobliwe pojęcie „relaksu”, kiedy po zakrapianym spotkaniu ze znajomymi, musisz swoje odchorować.
W oddali słychać było brzęk szkła, pierwsze otwierane butelki, toast za nowy dzień.
Wszystko gotowe, by uleczyć społeczeństwo z trzeźwości.
„Nie pijesz? Dlaczego?” – słyszała to tysiąc razy.
A nikt nigdy nie zapytał: „Nie masz ochoty na kefir? Dlaczego!? Bierzesz jakieś leki czy jesteś w ciąży?!”.
Absurd, który mógłby być zabawny, gdyby nie był tak żałośnie prawdziwy.
Zrozumiała, że żyła w świecie, w którym eliksir szczęścia jest legalny, tani i w promocji dwa w cenie jednego. A po nim – kac, moralniak, trzepot serca.
Narkotyk znormalizowany przez społeczeństwo, a jednak bardziej szkodliwy niż heroina czy crack*.
Usiadła na brzegu, otulona ręcznikiem, i przez chwilę patrzyła, jak słońce wspina się coraz wyżej. Czuła wdzięczność – nie do ludzi, nie do okoliczności, ale do samej siebie. Bo wreszcie zaczynała żyć naprawdę.
Zrozumiała, że umiarkowanie nie jest wyrzeczeniem, tylko aktem czułości wobec własnego ciała. I że prawdziwy relaks nie ma smaku wódki z colą, tylko zapach morza o siódmej rano. A wartościowe relacje nie mają nic wspólnego z pijackim bełkotem przy niedopitej butelce wódki nad ranem.
Zamknęła oczy i pomyślała o nim. To właśnie u niego była kilka dni przed wylotem. Na cmentarzu, między zniczami i chryzantemami. Stała w ciszy, patrząc na czarno-białe zdjęcie przyjaciela z uśmiechem tak szerokim, jakby ktoś zrobił mu je w połowie żartu.
Zapił się na śmierć w świecie wciąż wznoszącym toasty za zdrowie.
7 przypadkowo znalezionych rękawiczek. 7 właścicieli. 7 różnych historii. Pierwsze opowiadanie z cyklu Rękawiczki tutaj: Luxuria – rozpusta (klik).
Jeśli nie czytałeś/aś proglogu, zapraszam tu (klik).
Photo by Radek Michalik on Unsplash
