Łeba, urocze nadmorskie miasteczko, w którym spędzałam niemal każde wakacje z dziadkami, gdy byłam dzieckiem. Po maturze przyjeżdżaliśmy tu ze znajomymi, były to piękne czasy, w których jeszcze dało radę znaleźć skrawek wolnej przestrzeni na plaży, a miasto nie przypominało Mielna oblężonego masą pijanych imprezowiczów. W każdym razie żadne tłumy turystów nie są w stanie zniechęcić mnie do przechadzek uliczkami ozdobionymi budkami z pamiątkami, kolorowych kawiarenek, jedzenia zapiekanek w akompaniamencie muzyki ulicznych artystów, obejrzenia filmu w klimatycznym kinie Rybak, wycieczek rowerowych na łebskie ruchome wydmy i dziką plażę, spaceru po pomoście nad Jeziorem Łebsko i kąpielą w wodach jego mniejszego brata, Jeziora Sarbsko.
Kiedy mój przyjaciel z dzieciństwa zadzwonił do mnie z prośbą o pomoc przy poprowadzeniu jego knajpy, co jednocześnie oznaczało tymczasową przeprowadzkę do Łeby, nie zastanawiałam się nawet chwili. Moje dotychczasowe życie legło w gruzach, nie pozostało mi nic, co trzymałoby mnie w moim rodzinnym mieście – Warszawie. Tydzień później stałam z walizką i podręcznym bagażem na peronie, wypatrując czupryny blond loków Miłosza.
– No witaj, moja gwiazdeczko! – Najpierw usłyszałam znajomy ciepły głos zza pleców, a później poczułam mocny uścisk, za sprawą którego moje stopy oderwały się od ziemi.
– Cześć, głąbie ! – rzuciłam radośnie na powitanie, odwzajemniając uścisk.
– Nawet nie wiesz, jak dobrze cię w końcu widzieć! Nic się nie zmieniłaś od zeszłego lata. Zaraz, zaraz… A co my tu mamy? – zapytał Miłosz, delikatnie szczypiąc mnie w pośladek. – Chyba jednak co nieco się pozmieniało, co to za doskonała forma, ja się pytam?
– Nic wielkiego, powiedzmy, że polubiłam się z porannym bieganiem na tyle, że już nie mogę bez tego żyć.
– Czuję się oszukany! Tyle razy próbowałem namówić twoją leniwą dupę do porannego joggingu po plaży. Poszłaś raz. Tylko raz! I wszyscy pamiętamy, jak to się skończyło – zaśmiał się głośno, a w jego policzkach pojawiły się urzekające dołeczki.
– Tak, pamiętam. Powiedziałam, że cię dogonię, a godzinę później przyłapałeś mnie na porannej drzemce obok pustego pucharka po deserze lodowym w pobliskiej kawiarence – odrzekłam i klepnęłam go lekko w ramię.
– Chodź, pokażę ci twój nowy pokój. Już nie mogę doczekać się twojej reakcji. Ekipa remontowa miała wprawdzie ciężki tydzień, chcieli zrezygnować już po pierwszym dniu, ale zgodnie z obietnicą przestałem zmieniać zdanie co pół godziny i pozwoliłem im w spokoju działać. Jestem pewny, że padniesz z wrażenia – powiedział Miłosz i zaczął skakać z ekscytacji jak pies czekający na miskę z żarciem.
– Mam nadzieję na jeszcze jedną niespodziankę – rzekłam z ciekawskim uśmieszkiem. – Czy dziś w końcu poznam miłość twojego życia, która jest wysokim brunetem o błękitnych oczach i ujmującym uśmiechu o imieniu Kuba?
– Jesku, jak ty potrafisz wszystko zepsuć! Kiedy powiem, że tak, nie będzie to już niespodzianką, więc dość tych pytań, bo nie dostaniesz deseru przed obiadem! – odpowiedział przyjaciel, po czym zabrał ode mnie bagaż i pociągnął za rękę w stronę niebieskiego garbusa.
– Wiesz co, twój gust wciąż jest okropny – zaśmiałam się do Miłosza. – To najpaskudnieszy samochód, jaki kiedykolwiek widziałam. Wygląda jak spasiona i zmęczona życiem foka.
– Doprawdy nie rozumiem, jak jeszcze dwie minuty temu mogliśmy być przyjaciółmi. Powiedz mi, Słoneczko, jak tam twoje prawo jazdy? – zapytał uszczypliwie.
– Ma się całkiem nieźle, brakuje mu jeszcze tylko tego, żeby było moje. Plusy są takie, że gdy tylko przekraczam drzwi wejściowe WORD-u, obsługa pyta, czy będzie to samo, co zwykle, czyli duża biała z jedną łyżeczką cukru. Czegoż to się nie robi dla stałych klientów – rzuciłam żartobliwie, wskakując na fotel pasażera.
– Naprawdę nie wiem, jak można żyć bez samochodu i prawa jazdy, przecież to jak bez ręki.
– Kiedy mieszkasz w miasteczku wielkości Parku Praskiego, gdzie wszędzie jest daleko, rzeczywiście może być to uciążliwe, ale w Warszawie prawo jazdy nigdy nie było potrzebne mi do szczęścia, bo mamy coś takiego jak tramwaje, autobusy, taksówki, i wiesz co? Jest nawet metro! To taki pociąg, który przemieszcza się podziemiami i…
– Brakowało mi twoich złośliwości, głąbie – przerwał Miłosz, odpalając zbyt głośno muzykę.
– Zobaczymy, po jakim czasie będziesz miał już ich dość – odparłam, przekrzykując Sidneya Polaka, który właśnie otwierał wino ze swoją dziewczyną.
*
Otworzenie oczu sprawiło mi fizyczny ból. Leżałam tak chwilę, wpatrując się w słoneczne niebo przez ogromne okno połaciowe, które mieściło się tuż nad łóżkiem. Ostrożnie podniosłam się do pozycji siedzącej i zaraz tego pożałowałam. Ból rozsadzał mi głowę. Chwyciłam butelkę niegazowanej wody i zaczęłam łapczywie pić. Na szafce obok łóżka zobaczyłam listek aspiryny i karteczkę, na której rozpoznałam charakter pisma Miłosza:
„Gdyby Zuzka nie skakała, to by nocki nie zarwała 😉 Weź dwie – na moją odpowiedzialność. W kuchni czeka śniadanie. Buziaki, M.”
Uśmiechnęłam się do siebie i natychmiast połknęłam dwie tabletki lekarstwa na kaca. Rozejrzałam się po pokoju, który przyjaciel urządził specjalnie na mój przyjazd, żebym czuła się w nim jak najlepiej. Muszę przyznać, że chyba nikt nie zna mnie tak dobrze jak Miłosz – pokój totalnie skradł moje serce. Skubany, musiał się nieźle natrudzić, przez moment zrobiło mi się nawet głupio, że wczoraj nabijałam się z jego śmiesznego samochodziku, ale zaraz odepchnęłam tę myśl, są rzeczy, których nic nie jest w stanie usprawiedliwić. O czym on w ogóle myślał, wybierając tego garbusa? „Hej, panie sprzedawco, szukam auta wyglądającego jak nagroda pocieszenia po przegranej w grze Monopoly, na widok którego kaczkom z pobliskiego jeziora zrobi się mnie żal i będą rzucać we mnie chlebem. Najlepiej w jakimś niesztampowym kolorze, coby podkreślić, jaki jestem fensi.” Ja wiem, że każdy ma swój gust, ale serio?
Otulona jedwabną kołdrą w kolorze ecru spojrzałam na stylowe, ręcznie rzeźbione biurko stojące pod ścianą naprzeciwko łóżka. Podeszłam bliżej, sunąc ręką po blacie w kolorze ciemnego orzecha. Usiadłam w wygodnym fotelu i wyjrzałam przez okno. Widok rozpościerał się na łebski port, wzdłuż którego przechadzali się turyści spacerujący po wyłożonym kostką brukową deptaku, usianym restauracyjnymi parasolami i malowniczymi kawiarenkami, a tuż obok mieścił się niewielki most przebiegający nad rzeką Łebą. Wstałam z obrotowego fotela w kolorze ciemnej zieleni, po prawej stronie stała dwuskrzydłowa szafa pasująca do biurka i niewielki stojak na ubrania. Najbardziej oczarowała mnie fototapeta przedstawiającą lekko zamglony las, który rozciągał się na lewo od drzwi wejściowych, aż po spad poddasza nad szerokim łóżkiem z wezgłowiem w kolorze butelkowej zieleni. Na środku drewnianej podłogi leżał puszysty dywan, stanęłam na nim gołymi stopami – z pewnością byłby równie wygodny, jak materac. Po lewej stronie mieściło się duże stojące lustro przyozdobione lampeczkami w kształcie białych kul. Podsumowując – sama nie odwaliłabym lepszej chaty moim Simsom.
Skierowałam się do prywatnej łazienki. Po otworzeniu drzwi zatopiłam się w bieli. Nie wiedziałam, że widok wanny może kogoś tak ucieszyć, ale nie zna życia ten, kto nie próbował ogolić nóg pod prysznicem, koszmar. Rzuciłam na łóżko kołdrę, po czym wzięłam długą kąpiel, zmywając z siebie resztki ostatnich kilkunastu dni. Najgorszych dni mojego życia. Musiałam wziąć się w garść. Dość użalania się nad sobą. Przyjechałam tu nie tylko po to, by pomóc przyjacielowi w poprowadzeniu jego nowo otwartej knajpy, ale także, by poskładać się do kupy i ułożyć swoje życie od nowa, w zupełnie innym miejscu – miasteczku, które skradło moje serce od pierwszego wejrzenia.
Zanurzyłam głowę i zaczęłam wspominać miniony wieczór, podczas którego w końcu poznałam chłopaka Miłosza, Kubę. Świetny człowiek, miałam wrażenie, jakbyśmy znali się już dobrych kilka lat. Zjedliśmy we trójkę pyszną kolację, którą przygotowała dla nas pani Basia, kucharka w nowej knajpie Miłosza, przemiła kobieta podchodząca pod sześćdziesiątkę, rodowita Łebianka. Pieczony dorsz w sosie śmietanowo-kurkowym z opiekanymi ziemniaczkami i świeżą fasolką szparagową oraz białe półwytrawne, dobrze schłodzone wino były wszystkim tym, czego potrzebowałam. Wspominaliśmy z Miłoszem stare czasy, opowiadając Kubie o naszych najbardziej przypałowych przygodach, a przez ból brzucha spowodowany permanentnym śmiechem, udało mi się nawet na moment zapomnieć o tych wszystkich złych rzeczach, które ostatnio mi się przytrafiły.
– A pamiętasz ten pub na plaży, gdzie po kilku kolejkach wściekłych psów osiągnąłeś drugi poziom fazy nieważkości, chwyciłeś drewniany leżak i zacząłeś z nim uciekać w stronę domu? – rzuciłam do przyjaciela.
– Proszę, nie mów nic więcej, ta wiedza naprawdę nie jest niezbędna Kubie do życia – odparł Miłosz, ledwo powstrzymując wybuch śmiechu.
– Nie przerywaj sobie, kotenieńku, chcę poznać finał tej historii – ponaglił Kuba, wycierając łzy rozbawienia.
– Podczas ucieczki Miłosz zdążył osiągnąć trzeci poziom fazy nieważkości, co było najprawdopodobniej spowodowane przypływem adrenaliny, i odbył bliski stosunek z ptakiem. Wyjebał takiego orła, że przez chwilę byłam pewna, że nie żyje.
– Co wcale nie przeszkodziło ci w darciu ze mnie łacha – wtrącił Miłosz.
– Przez ciebie nas złapali! – dodałam dusząc się ze śmiechu.
– Gdybyś próbowała mnie powstrzymać, może sprawy potoczyłyby się inaczej, jednak ty wolałaś ukraść dwie pomarańcze z baru i biec za mną, krzycząc: „Nas nie dogoniat!”.
– Kto wie, gdyby nie ochroniarze, być może pobiłabym wtedy swój życiowy rekord na tak długim dystansie.
– Oczywiście, że go pobiłaś. Przecież jedynym sportem, jaki wtedy uprawiałaś, był bieg po wino, byleby zdążyć przed zamknięciem sklepu i pajacyki, które ostatecznie robił korkociąg przy pomocy twoich rąk.
– Przepraszam bardzo, a o przysiadach po lód do zamrażarki to już zapomniałeś? – zapytałam retorycznie z udawanym oburzeniem.
Wspólny wieczór skończył się za szybko. Chłopaki zebrali się do spania chwilę po północy, ponieważ Miłosz z samego rana jechał do zaprzyjaźnionego rybaka po świeżą dostawę ryb. Zaś ja, natchnięta morskim klimatem, nie mogłam oprzeć się spacerowi po plaży, by w akompaniamencie morskich fal przewietrzyć głowę i przemyśleć kilka rzeczy na spokojnie. Może i mój plan by wypalił, gdyby nie druga butelka wina, którą kupiłam w pobliskiej Żabce, zaraz przy wejściu na plażę. Mazania się i szlochów nie było końca, a później jeszcze ci nawaleni faceci. Pomyślałam, że chyba jednak lepiej być pijanym, ale szczęśliwym i głośnym, niż nawalonym, zapłakanym i aspołecznym, dlatego zebrałam z plaży moją dupę i resztki godności – niestety nie były ciężkie.
Wyszłam z wanny, owinęłam się ręcznikiem i stanęłam przed ogromnym naściennym lustrem wiszącym nad prostokątną umywalką, mówiąc do drobnej blondynki o smutnych zielonych oczach w odbiciu:
„Nazywam się Zuzanna. Mam 29 lat, niezłą dupę i od tej chwili zamierzam być szczęśliwa”.