Jest zimny listopadowy wieczór. Ten wysysający radość, niczym pocałunek dementora, widok za oknem pozbawia Cię resztek optymizmu. Wyciągasz z szafki swój ulubiony kubek, wrzucasz do niego torebkę herbaty i zalewasz wrzątkiem. Para coraz bardziej gęstnieje, aż w końcu przybiera postać Dżina.
– Ekhem, ekhem – Rozlega się głos, jakbyś miał przed sobą starego, kapryśnego ducha z Hogwartu. – To ja! Dżin na usługach wyższych mocy, gotowy, by podarować ci jeden dzień idealnie skrojony pod twoje marzenia! – Z lekko przymrużonymi oczami i uśmiechem godnym Weasley’ów wyciąga coś na kształt różdżki. – Accio, wymarzony dzień twojego życia! Możesz wybrać dowolne miejsce na Ziemi, dowolną porę roku oraz towarzystwo tych, których kochasz i lubisz najbardziej. A jeśli o poranku w okno zapuka ci sowa – niestety, to nie list z Hogwartu, tylko delikatna sugestia, że dziś masz moc, aby każdy moment przemienić w magiczną opowieść. Więc jak będzie, moja droga? Pstrykam palcami i wszystko jest gotowe, zatem jak chcesz spędzić wymarzony dzień twojego życia?
Budzi mnie dźwięk stukocących pazurami o podłogę łapek. Jeszcze przez chwilę nie otwieram oczu, mając nadzieję, że te dwa pomioty szatana uwalą się na moment pod kołdrą i dadzą człowiekowi pospać chociaż do wschodu słońca. W momencie, kiedy Panewka dotyka obślinioną piłką moje czoło i smaruje nią w najlepsze, jakby moja twarz była kromką chleba, a zabawka masłem, to ja już wiem, że to nie są ćwiczenia. Trzeba wstawać. Naciągam dresy, a psy w tym czasie odwalają taniec radości, to jest wyją jak wilk w księżycową noc, skaczą, szczekają, merdają ogonami i przy tym wszystkim robią kipisz na łóżku. Wiedzą, co zaraz będzie się działo, a ja czekam na idealny moment, żeby wypowiedzieć magiczne słowo, bo wypowiedziane raz, działa jak przycisk zagłady. Kiedy mam już na nogach adidasy, a w ręku dzierżę klucz od furtki, mówię do sierściuchów: „SPACEREK!?”. Wychodzimy z domu, z którego i tak już nic nie zostało, bo gremliny zrobiły swoje. Otwieram furtkę do lasu, kiedy kolana się pode mną uginają. I to nie jest przenośnia – naładowana endorfinami Koka wbiegła we mnie z rozpędu, jakby co najmniej zjadła kotlet w panierce z kokainy i popiła amfetaminowym smoothie.
Idziemy przed siebie, nasłuchując ptasiego świergotu, słońce leniwie przeciska się przez liście, a ja chłonę każdą sekundę tego lata. W powietrzu unosi się coś magicznego, i gdybym tylko posiadała zmysł węchu, na pewno poczułabym zapach jeszcze wilgotnego mchu. Krocząc wakacyjnym krokiem przez leśną ścieżkę, docieramy do młodego zagajnika. Nagle zauważam dwoje ogromnych, czarnych oczu wpatrujących się we mnie z niepokojem. Piękna w swojej dzikości sarna zamiera w bezruchu, jakbym przyłapała ją na gorącym uczynku. Mówię do niej spokojnym głosem, że nie ma się czego bać, ale w mgnieniu oka uskakuje na bok i zwinnie pędzi schronić się w drzewach. Oczarowana tym widokiem wypatruję najstarszego gentelmana spośród drzew, lecz nie jest to trudne, bo powala na kolana swoją majestatycznością. Kładę dłoń na jego ciepłej i szorstkiej korze, po czym wesoło rzucam: Miło cię znowu widzieć, Dżef! Życzę wspaniałego dnia! Mój taki na pewno będzie!
W drodze powrotnej czuję motyle w brzuchu. Jeszcze nie ma 7, a gorąc już daje się we znaki. Zaraz obudzę wszystkich i wybierzemy się nad jezioro.
Letnie popołudnie złociło się jak eliksir Felix Felicis, rozlewając szczęście po naszych duszach. Jezioro, gładkie i spokojne jak tafla Zwierciadła Ain Eingarp, zdawało się wzywać nas zaklęciem, którego żadne z nas nie potrafiło odrzucić. Chłopaki wystrzeliwali się nawzajem w powietrze gdzieś pod sklepieniem błękitnego nieba. Ich śmiechy odbijały się od powierzchni wody.
Razem z przyjaciółką, której serce biło w rytm tej samej melodii, co moje, wypłynęłyśmy na środek jeziora. Woda otulała nas jak peleryna niewidka, chłodząc ciało i duszę w letnim upale.
– A co, jeśli pod nami czai się jakiś rekin? – zażartowała, a ja parsknęłam śmiechem.
– Niby mamy po te trzydzieści kilka lat, ale dalej boimy się nieistniejących ryb w polskich jeziorach, nie? – odpowiedziałam, po czym obydwie położyłyśmy się na plecach i zatopiłyśmy w magicznych odgłosach wody, unosząc się na tafli jeziora.
Słońce zaczęło powoli chylić się ku horyzontowi. W tamtej chwili świat był prosty, idealny – jakby wszystkie horkruksy życia rozpadły się na kawałki.
Wieczorem wszyscy zebraliśmy się przy ognisku, a na niebie pojawiła się pierwsza gwiazda. Gramy w podchody, biegamy po lesie jak banda młodych czarodziejów szukających złotego znicza. Kiedy zapadła noc i wszyscy leżeliśmy na trawie, gapiąc się ze zdumieniem w to nieskończone niebo, niczym Simba, Timon i Pumba, kiedy rozprawiali o magicznych kulach gazowych oddalonych o miliony lat świetlnych, pomyślałam sobie: zatrzymaj się, dziewczyno, bo piękniej już nie będzie.
„I mimo świadomości, że stoję na czymś twardym
Czuję jakby piasek na plaży, nikt nie zabroni mi marzyć…”Eldo, Plaża