Uncategorized

Tablica z osiemnastki

Człowiek z wiekiem robi się taki jakiś… sentymentalny. Niby twardy, niby dorosły, a tu nagle łapie się na tym, że wzrusza go tramwaj. Zwykły, cholerny tramwaj. Dziś, w Dzień Niepodległości, jadąc przez Warszawę – moją dawną, ukochaną, hałaśliwą Warszawę – poczułam falę emocji, które trudno było mi nazwać. Może tęsknota, może wdzięczność, a może po prostu nostalgia pomieszana z kobiecymi dniami.

Zaczęło się na Toruńskiej, przy pętli tramwajowej na Żeraniu. Patrzę przez szybę, a tam wjeżdża osiemnastka. I nagle – ciach! – cofka w czasie o jakieś siedemnaście lat. Wspomnienie, jak z bratem i kumplami czatowaliśmy na przystanku, żeby zajumać tablicę z numerem 18. Prezent na osiemnastkę dla naszej przyjaciółki, bo przecież „symbolicznie”. Czy było to mądre? No raczej nie. Czy adrenalina grzała jak piec kaflowy w styczniu? Oj, tak.

Pamiętam to jak dziś: Luszyn, mistrz podchodów, niby idzie wzdłuż tramwaju, niby niewinnie, aż tu nagle – zręczny ruch i tablica w łapie. A potem sprint życia. Ja, w roli tajnej agentki pod przykrywką, szłam z tyłu udając, że wcale ich nie znam. Gdyby to wydarzyło się dziś, pewnie wróciłabym następnego dnia z tą tablicą w torbie z Biedro, ze spuszczoną głową i koszem Merci dla maszynisty w ramach przeprosin. Ale wtedy? Wtedy świat był prostszy. Albo to ja byłam głupsza – różnica subtelna.

Przejeżdżamy Modlińską, a ja już wiem, że zaraz mnie chwyci za gardło. Skręt w Zatylną, potem Wybrzeże Helskie – ten odcinek drogi powinien mieć przy tablicy znak: Uwaga, wspomnienia wchodzą bez zaproszenia.

Wisła po prawej, ZOO po lewej, Stadion Narodowy dumnie pręży stalowy kark – i nagle Saska Kępa.
Nie wiem, co tam w powietrzu lata – kurz, smog czy wspomnienia, ale każde uderza prosto w serce.
To tu spędziłam najlepsze lata życia. Od przedszkola po gimnazjum – ten sam skład, te same twarze, ten sam zapach plasteliny i dramaty o kredki Bambino.
Powiedzieć, że byliśmy zgrani, to jak nie powiedzieć nic. Po balu gimnazjalnym płakałam jak po utracie kończyny, a gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że jeszcze nie raz tak pęknę – wyśmiałabym go przez łzy.

Potem Tarchomin – mieszkanie rodziców, święta ziemia młodzieńczych zrywów i nielegalnych biesiad.
Tyle się tam działo, że parkiet do dziś skrzypi jak po terapii.
Ale to nie były melanże z typu „Projekt X”, gdzie ktoś rzyga do akwarium (może raz zdarzył się incydent z balkonem). Nie, my mieliśmy klimat – śmiech, rozmowy do rana, wspólne narzekanie na życie, którego jeszcze nie znaliśmy i tony żelków buzujące w brzuchu po wypiciu piwa.
Czułam się częścią czegoś większego. Wspólnoty, która trzymała się razem nie dlatego, że musiała – tylko dlatego, że chciała.

Z czasem ta nasza mini-komuna się rozrastała. Wszyscy byliśmy dla siebie jak rodzina. Taka, w której nie pyta się o pesel, ale wie, kto lubi majonez kielecki, a kto się wścieka na ludzi, którzy mówią „druga piętnaście”.

Nie zapomnę jednego dnia – wracam kiedyś do rodziców, ich nie ma, cisza, ja w kuchni z kawą, święty spokój.
I nagle: klik-klak, zamek się przekręca.
Serce mi stanęło. Rodzice na wakacjach, brat w pracy. No to klasyk – chwyciłam najgroźniejszą broń, jaką miałam pod ręką – drewnianą łyżkę.
Patrzę, a do mieszkania wchodzi Grucha. Na totalnym luzie.
– A Ty co tu robisz? – pyta.
– Nie wiem, może mieszkam, Grucha? – odpowiadam, z łyżką w gotowości.
– Aaa, bo Luszyn mi dał klucze, żebym jeża nakarmił.
I zanim zdążyłam wydusić „co, kurwa?”, już siedział przy stole, robił sobie kawkę, odpalał szluga i wyglądał, jakby zaraz miał zapytać, czy jest coś słodkiego.
To było piękne. I absurdalne. Jak cała nasza młodość.

W tamtej kuchni zawsze było pełno ludzi. Drzwi się nie zamykały, a jak ktoś nie znał kodu do domofonu, to i tak wchodził, bo zawsze ktoś otworzył.
Zielu, klasyk, wpadał z tekstem „Dzień dobry Panie Robercie!” – do mojego taty, po czym buty pod ścianę i prosto do lodówki, jakby szedł na pielgrzymkę po pasztet. Mama wołała z drugiego pokoju, że zaraz coś odgrzeje, a ten z ogórkiem w zębach krzyczał, że „spoko, poczeka”.
A ja patrzyłam na to wszystko i wiedziałam, że tak wygląda prawdziwy dom – miejsce, gdzie każdy czuje się u siebie, nawet jeśli przyszedł po ostatni kawałek kiełbasy.

Innym razem wracam po pracy, a tam mój kumpel Marcepan siedzi z moją matką, jedzą obiad, rozmawiają, śmieją się, totalnie mnie ignorują. Stoję w drzwiach jak intruz. W końcu się odzywam:
– Halo, dzień dobry państwu.
A on, bez mrugnięcia okiem, z pełną buzią mówi: – No co, do mamy na obiad przyszedłem.
Już nie do mnie, nie. Do mamy.
I wiecie co? Nie miałam mu za złe ani sekundy. Bo nasza kuchnia była jak serce — kto raz wszedł, ten już do końca życia nosił jej zapach w płucach.

Dziś to wszystko jest jak stary film, który znam na pamięć, ale boję się obejrzeć jeszcze raz, bo pęknę.
Dorośliśmy. Każdy gdzieś poszedł. Dziś mamy dzieci, psy, koty, rachunki i niedoczas. I niby to normalne, ale boli. To trochę jak z ostatnimi sezonami How I Met Your Mother – nie łamie Cię śmierć matki, tylko to, że wszystko się kończy. Że Robin wyjeżdża, Marshall z Lily toną w pieluchach, Ted w samotności, a Ty siedzisz przed ekranem i wiesz, że to też o Tobie. Że Twoja banda też się rozeszła.

Kocham swoje obecne życie – wiem, czego chcę, wiem, co mnie karmi, a co wysysa. Mam garstkę ludzi, z którymi mogę się śmiać i milczeć bez niezręczności. I choć część dawnych przyjaciół zniknęła gdzieś w dorosłości – wciąż są we mnie. Ci, za których stanęłabym murem, nawet gdyby ich przy tym stole nie było.
Taka już jestem – lojalna biczeska z miękkim środkiem.

Jedna przyjaciółka po prostu zniknęła. Bez dram, bez fochów – jakby ktoś wyciął ją z kadru. Ale jakby zadzwoniła w środku nocy, pobiegłabym. W dresie, z herbatą i bez pytań.
Inny przyjaciel musiał (?) wybrać między miłością, a przyjaźnią. I dobrze. Ale czasem tęsknię za tym, jak leżeliśmy godzinami na kanapie, żarliśmy fastfoody i kłóciliśmy się o każdą pierdołę. Różniliśmy się we wszystkim, ale byliśmy w tym razem.

Nie ma nic piękniejszego niż mieć ludzi, którzy Cię znają na wylot, a i tak chcą przy Tobie być.
Takich, co dostają od Ciebie wiadomość:
„Dziś jestem chujowa, przetrawię to, jutro mi minie” i odpisują:
„Jadę Ci wpierdolić, wstawiaj wodę na herbatę”.

Możesz znać wszystkie mantry świata, oddychać jak Dalajlama i żuć mindfulness na śniadanie,
ale nic – nic – nie zastąpi poczucia, że masz obok siebie ludzi, którzy Cię kochają nawet wtedy,
gdy jesteś wersją demo samej siebie.

A jeśli kiedykolwiek wymyślą aplikację, która przywraca takie chwile — to ja, kurwa, płacę abonament roczny z góry.

Dziś mieszkam na wsi i kocham to życie. Kocham tak po prostu, bez dopisków. Doceniam każdą chwilę. Mam świadomość, że za dwadzieścia lat oddam wszystko, żeby cofnąć się do tego momentu — kiedy mam 35 lat, jestem sprawna, biegam po lesie, rozpiera mnie energia i mam wokół siebie ludzi, którzy nadają mojemu życiu sens. Prawdziwych przyjaciół. Takich, z którymi można siedzieć przy ognisku i śmiać się do bólu brzucha, takich, którzy znają twoje najgorsze wersje, a i tak zostają. I takich, którzy potrafią z tobą milczeć, bez tej niezręcznej ciszy.

A najlepszym z nich jest mój mąż. (Monia, Pajacu, wiem, że to czytasz, nie wkurwiaj się – jesteście ex aequo <3) Ten sam człowiek, który codziennie przypomina mi, że sekret udanego małżeństwa tkwi nie w idealnych zdjęciach na Instagramie, tylko w wzajemnym szacunku, lojalności i docenianiu siebie nawzajem. W tym, że dziesięć razy dziennie dzwonisz do niego, kiedy jest w pracy, tylko po to, by zapytać:
– No cześć, eMciu, co robisz? Nudzi mi się bez ciebie.
A On z tą swoją cierpliwą czułością odpowiada:
– No nie wiem, Lidzia, pewnie nie leżę pod palmą i nie sączę rum sour, tylko dopierdalam z płytami na podłogę. Ale też za tobą tęsknię.

I to jest właśnie miłość. To poczucie, że nic i nikt nie jest w stanie zepsuć tego, co macie między sobą. Za to jestem najbardziej wdzięczna. Choć przyznaję, lubię czasem dorzucić dramatyzmu i oświadczyć mu teatralnie, że jak dalej będzie wpierdzielał te tłuste kiełbasy i słodyczki, to niech wie, że sobie bez niego nie poradzę. Bo ktoś przecież musi opróżniać szambo.

A potem wychodzę biegać po tej mojej polnej drodze, która zna już moje wszystkie myśli. I myślę sobie, że to jest właśnie szczęście. To życie, które mam. Te wspomnienia, które mnie ukształtowały. Ci ludzie, którzy zostali naprawdę, i ci we wspomnieniach. I ten tramwaj z numerem 18, który czasem wjeżdża w pamięć, żeby przypomnieć mi, że naprawdę, cholernie dobrze mi się żyje.

Photo by Kimson Doan on Unsplash

Udostępnij