Pojedyncza iskra wyzwoliła się z łapczywie kąsających jęzorów ognia, upadając z ulgą na skrawek piachu, by po chwili zatopić się w szarości popiołu. Chłód sierpniowej nocy próbował przebić się przez falę gorąca bijącą od ogniska, lecz pokornie ustąpił, dając za wygraną przyjemnemu ciepłu ognia.
Tuż za plecami unosi się cichy dźwięk łamanej gałęzi jabłonki, którą posadził mój Dziadek. Drzewko leży na trawie w tej samej pozycji, odkąd zostało ścięte. Nie ujrzę już na nim rozwijających się owoców, nie zgrabię spod niego złocistych liści, spektakularnie opadających na ziemię w swoim ostatnim, jesiennym tańcu.
Znad płomieni spogląda na mnie łysy, bezwstydnie emanujący swą pełną okazałością. Jasne strumienie blasku bezpardonowo przedzierają się znad wierzchołka dachu opuszczonego domu, który wyłania się z zielonego gąszczu sąsiedniej działki.
Sierpniowy granat nieba chełpi się bogato zasianym zbiorem gwiazd, podczas gdy puszczam oczko do mojego ulubieńca – Dużego Wozu.
Dźwięki trzaskających gałęzi jabłonki ustępują wrzaskom żurawi, które urządzają sobie nocny bal na torfowisku Nadbużańskiego Parku Krajobrazowego. Ten sam wrzask, tylko o wiele głośniejszy, huczał w mojej głowie, kiedy jako mała dziewczynka spacerowałam z Dziadkiem przez sąsiadujący z torfowiskiem las.
Uśmiecham się do Dużego Wozu, bo w końcu zrozumiałam, że dziadek wcale nie odszedł. Cały czas jest tu ze mną.
„…a ja włóczę się znów bez Ciebie i do piekła mam tuż….”