Pamiętam czasy pierwszej klasy gimnazjum, jak dzień przed wyjazdem na obóz konny do Wilgi oszukałam mamę, że idę spotkać się z koleżankami. Wsiadłam w autobus i popędziłam do stadniny na godzinną lekcję jazdy konnej. Dopuściłam się kłamstwa, bo dobrze wiedziałam, że matka, która inwestowała miliony monet w moją pasję i właśnie ogarnęła super wakacje w siodle, na bank dostanie wylewu, jak znowu usłyszy coś o koniach. Ogarniasz sytuację? W każdy weekend jeździłam konno, przede mną dwa tygodnie codziennej jazdy – rano i po południu, a jedyne, o czym wtedy myślałam, to jak wytłumaczyć rodzicom, że muszę iść na konie, bo się zesram. xD
Mimo że obóz trwał tylko dwa tygodnie, moi rodzice postanowili mnie odwiedzić. Pamiętam, jak było mi trochę głupio, kiedy przyjechali tacy stęsknieni za swoją córeczką (fuck off, Luszyn, jestem tym lepszym dzieckiem), a ja zaraz po przywitaniu się z nimi odpaliłam: ,,pojedziemy do stajni?”.
Oczywiście pojechaliśmy, bo rodzice dobrze wiedzieli, że jeśli odmówią, to będzie płacz i zażenowanie, co znacznie obniży jakość naszego spotkania. I tak przez kolejne dwie godziny mama i tato siedzieli sobie na ławce przed ujeżdżalnią, wesoło [he, he] machając do podskakującej na koniku córeczki, robiąc jej zdjęcia i marząc o tym, by w końcu wrócić do domu, aby zmyć z siebie w końcu woń tych cudownych czworonogich zwierząt.
W ciągu roku szkolnego obsesyjnie myślałam tylko o tym, kiedy nadejdzie weekend i w końcu będę mogła pojeździć na koniach. Każdą złotówkę odkładałam do słoiczka, żeby uzbierać na jak najwięcej jazd. Oczywiście rodzice i dziadkowie sponsorowali moje hobby, ale mi było wciąż mało, chciałam jeździć częściej. Pogoda nie miała dla mnie kompletnie żadnego znaczenia. Czy to było -15 stopni, czy ulewa, a nawet burza, podczas której jazdy nie mogły się odbyć z powodu bezpieczeństwa – pioruny, grzmoty, płoszące się konie, które pędzą na oślep przed siebie, i takie tam.
Pech chciał, że akurat jednego weekendu, w terminie, kiedy byłam zapisana na jazdę, zaczęło grzmieć i błyskać. Ja, obserwując co tam się odpierdala za tym oknem, już zaczęłam wprowadzać nerwową atmosferę, tłumacząc ojcu, że nie ma nawet takiej możliwości, abyśmy odpuścili dzisiejsze konie. Tata chodził już taki podminowany, prosząc mamę, żeby jakoś mi przetłumaczyła, że to nie ma sensu, bo sam nie odważył się przekazać złych wieści. Owszem, podjęli wspólnie próbę wyjaśnienia zaistniałej sytuacji.
Czy nic do mnie nie dotarło i zaniosłam się wielkim płaczem, jakby zależało od tego moje życie i kazałam im w te pędy dzwonić do instruktorki, coby potwierdziła, że jazda się nie odbędzie?
Być może. xD
Czy w srogą burzę wsiedliśmy do samochodu, żeby jechać 10 kilometrów pod stadninę, aby właściciel osobiście mógł przekazać mi informację o odwołanych jazdach oraz żebym mogła poczęstować mojego konika jabłkiem i dotknąć jego miękkich chrapek?
Tak.
Pojechaliśmy kiedyś z rodzicami na wycieczkę do Tunezji, ja i mój brat. Pamiętam dwie rzeczy – że było przepięknie, i że bardzo tęskniłam za moim gniadym angloarabem, Faraonem. Któregoś późnego wieczora siedzieliśmy sobie na plaży, podziwiając odbijający się w falach Morza Śródziemnego blask księżyca. Luszyn żarł kolejne opakowanie daktyli, rodzice rozmawiali o jutrzejszej wycieczce na Saharę, a ja siedziałam zamyślona, wpatrując się za horyzont, zastanawiając się, ile kilometrów dzieli mnie od Ośrodka Jeździeckiego PGR Bródno.
Gwoli ścisłości ja te wszystkie wspomnienia pamiętam bardzo wyraźnie, jakby to było wczoraj. Nic, co do tej pory opisałam, nie jest ani trochę koloryzowane czy wyolbrzymione – ani jedna reakcja, ani jedno zdarzenie. Dlatego muszę koniecznie poszukać informacji na temat granicy dzielącej pasję i obsesję. xD
Nazajutrz pojechaliśmy na wycieczki. Luszyn z ojcem na Saharę, ja z mamą do Kartaginy i na przejażdżkę na wielbłądach. Jaką ja aferę odwaliłam, kiedy okazało się, że ci Tunezyjczycy mają również konie, i że ja nie chcę jechać na wielbłądzie, tylko na koniu! Zaraz osiodłali mi tam naprędce jakiegoś wierzchowca, pamiętam, że stałam taka podekscytowana na tę jazdę w terenie, a stajenni coś krzyczeli do siebie w swoim języku i pokazywali, że wycieczka już dawno ruszyła, a jakaś nienormalna nastolatka wpatruje się z bananem na gębie w konia i zapomniała już o całym świecie, włączając w to swoją matkę, która pewnie zastanawia się, gdzie jest jej dziecko. A później to już z górki, ruszyłam sobie galopem w stronę grupy, to znaczy ja nie wiedziałam, gdzie oni się oddalili, ale dobrze, że koń wiedział, to mnie zaprowadził. I elko.
Po powrocie do hotelu leżałam nad basenem i czytałam poradnik jeździectwa, wyobrażając sobie, jak dokładnie będzie wyglądać moja pierwsza jazda po powrocie do Polski. Planowałam każdą minutę – kiedy zrobię woltę, w którym momencie zmienię kierunek jazdy i takie tam problemy pierwszego świata.
Kiedy byłam już trochę starsza i bardziej doświadczona w pracy z końmi, dogadałam się z właścicielką stadniny, że w zamian za pomoc przy koniach nie będę musiała płacić za jazdy. Prawda jest taka, że sama pomoc w stajni była dla mnie wystarczającym wynagrodzeniem. Ba! Ja nawet byłam w stanie dopłacić za to, że kopnął mnie zaszczyt legalnego przebywania całymi dniami na terenie stadniny. Nie wiem, o czym tam sobie dokładnie myślą konie, ale hucułek, którym się opiekowałam, na bank chciał w końcu zaznać świętego spokoju i choć przez jeden dzień nie oglądać mojej mordy. Ja do niego przyjeżdżałam już od samego rana (były wakacje) i fundowałam mu takie spa, jakiego nie powstydziłaby się żadna rozkoszna gwiazdka Instagrama. Opal był chyba najczystszym i najbardziej zadbanym koniem w całej stajni. Miał też najbardziej designerskie szczotki, zgrzebła i kopystki oraz wypasiony kantar. Skoro nie musiałam płacić za jazdy, wszystkie pieniądze z kieszonkowego przeznaczałam na nowe itemy dla „mojego” konika.
Aż w końcu nadszedł dzień, w którym Opal odszedł „na zieloną trawkę”. Nie oznacza to, że zaczął palić marihuanen, ani że zdechł. Po prostu odszedł na emeryturę i stadnina oddała go (czy też zamieniła na innego konia, nie pamiętam) w dobre ręce, gdzie nie był już wykorzystywany do jazdy pod rekreację.
Płaczom nie było końca, ale nie poddałam się bez walki. Bardzo szybko ustaliłam, gdzie obecnie znajduje się mój kary hucułek. Zaczęłam nawiedzać tę stajnię – to znaczy zaczęłam tam jeździć. Jako że byłam już starsza, to moje pole do popisu, to jest jeżdżenia po wszelakich ośrodkach jeździeckich, było znacznie szersze. Nie musiałam zdawać się na łaskę taty czy dziadka jako kierowców. Jestem w stanie dać sobie uciąć rękę, że nie było w tamtym czasie żadnej stadniny w promieniu 30 kilometrów od Warszawy, w której moja noga nie stanęła. A trochę tego było.
Okazało się, że Opala znowu przenieśli, niestety tym razem nie udało mi się ustalić gdzie.
Tym optymistycznym akcentem przeskakujemy do czasów końca liceum, gdzie mój kumpel (obecnie ojciec mojej chrześnicy :D) proponuje mi przejażdżkę w teren na koniach swojego kolegi – kaskadera. Oczywiście nie skończył jeszcze mówić, a ja już wisiałam mu na szyi, drąc się w niebogłosy: ,,KIEDY, KIEDY, KIEDY?!”. I guess what? Okazało się, że ten kolega mojego ziomka jest w trakcie renowacji stajni, w której to stajni trzyma konia o imieniu Opal, którego to konia odkupił od stadniny, która to stadnina dostała go w barterze za jakiegoś konika polskiego od Ośrodka Jeździeckiego PGR Bródno.
Przecież po tej informacji dostałam takiego ataku dopaminy, jakby ktoś we mnie rzucił workiem kokainy, a później wysmarował mnie jajkiem i obtaczał w tym białym proszku, robiąc ze mnie najwspanialszego kotleta de volaille o chrupkiej dopaminowej panierce z endorfinowym nadzieniem.
Niestety spotkanie nie doszło do skutku, ponieważ przeszkodziła nam pogoda. Suprise, suprise, burza! Pomimo tego że byłam dużo starsza, płaczom i żalom nie było końca. Od tego feralnego dnia minęło 14 lat, a ja wciąż dokładnie pamiętam to koszmarne uczucie żalu pomieszanego ze złością i wielki zawód.
Nigdy więcej nie udało mi się zobaczyć Opala, bo zaraz po naszej burzowej wyprawie, przez którą nie dojechaliśmy nawet do celu, kolega Mam-Twojego-Ukochanego-Konia-Przejeźmy-Się-Razem-W-Teren zawinął interes i wyjechał za granice, by rozwijać swoje umiejętności kaskaderskie.
W zasadzie to kompletnie nie wiem, czy ten tekst miał cokolwiek wnieść do czyjegoś życia. Być może po jego przeczytaniu czujesz, że właśnie zmarnowałaś/eś kilka cennych minut, które mogłaś/eś przeznaczyć na naukę magicznych zaklęć, bo wciąż wychodzi Ci LeviosA, nie LeviOsa, przez co piórko nadal nie chce unosić się nad stołem. I ja to totalnie rozumiem, Mordo.
Ten tekst chyba po prostu był dla mnie. Żebym mogła sobie przypomnieć, jak to jest oddać się w pełni czemuś, co uwielbiasz robić. A może – jakim to trzeba być szczęściarzem, żeby posiadać pasję, która jest dla Ciebie wszystkim.
Do Paulo Coelho, który na pewno jest moim fanem: tak, Mordo, możesz wrzucić ostatnie dwa zdania tego tekstu w dedykacji swojej nowej książki. Nie ma za co.