życie codzienne, ludzie

BUBBLETEA

Na łebskim deptaku o piątej rano nie było widać żywej duszy. Chłodny podmuch wiatru przedzierał się przez mój bezrękawnik. W normalnych okolicznościach powinnam być jeszcze zaspana – jak na jedenastolatkę podczas wakacji przystało. Mrowienie w dole brzucha i miotające mną emocje na myśl o dzisiejszym poranku nie pozwoliły mi wcześnie zasnąć, jednak stan, w jakim się właśnie znajdowałam, był absolutnym przeciwieństwem zmęczenia. Każdy kolejny odgłos podków dotykających chodnika sprawiał, że moje serce biło szybciej. Siedziałam na oklep na ciepłym grzbiecie srokatego kuca, nie mogąc doczekać się widoku wschodzącego nad morskimi falami słońca.

Nie potrafię sobie przypomnieć tego widoku, ale doskonale pamiętam ogarniające mnie uczucie szczęścia tuż przed wejściem na plażę i radość w oczach dziadka.

Na tej samej plaży, z widokiem na łebski port po lewej i zamek z czerwonym dachem po prawej, przeżyłam później jeszcze wiele z najszczęśliwszych chwil mojego życia.

*

Blask latarni delikatnie oświetla mrok sierpniowej nocy. Dwoje nastolatków pędzi asfaltową drogą przebiegającą przez las. To znaczy Luszyn pedałuje, a ja narzekam na uwierającą mnie w dupę ramę rowerową.

– Jak tak bardzo jest ci niewygodnie, to możemy się zamienić – warknął Luszyn pod nosem.

– Nie ma takiej opcji, już niedaleko – odrzekłam, dzierżąc w ręku biało-czerwoną Nokię XpressMusic, z której puszczam największe hity tego lata, umilające nam podróż do pobliskiego baru.

– I weź te swoje kłaki ogarnij, bo mi do japy włażą – powiedział mój kochany braciszek.

– To przekręć ten swój tępy łeb w drugą stronę i nie dotykaj mojej głowy brodą!

– Dobra, zamknij się i puść coś fajnego.

„Baby can you listen to me? I wrote this to you, this time I’ll be true, You know I can’t live without you here…” – z głośnika noki rozbrzmiał hit lata 2008.

*

Był początek maja, późny wieczór. Samochód w deszczu stał, radio przestało grać, nie liczyliśmy gwiazd. Tej wiosny pogoda miała dość czarne poczucie humoru i postanowiła uczcić pierwsze ciepłe dni śniegiem. Siedzieliśmy tak we dwoje, obserwując przez zaparowane szyby, jak biały puch spowija próbującą odrodzić się po zimie polanę.

Z radia dobiegała przyjemnie łechtająca uszy muzyka, Ne-Yo śpiewał w języku language coś o tym, żeby złapać kogoś seksownego i dać mu wszystko tej nocy. Kolega siedzący na sąsiednim fotelu, co prawda był seksowny, ale jedyną rzeczą, jaką miałam mu do zaoferowania tego wieczoru, był papieros. I kilka niewinnych pocałunków.

Zatrzasnęłam drzwi samochodu z triumfującym uśmieszkiem na twarzy. Od takich cwaniaczków lepiej trzymać się z daleka. Ruszyłam w stronę domu, nucąc w myślach: „grab somebody sexy tell ‘em hey, give me everything tonight”.

Nigdy nie potrafiłam być konsekwentna w moich postanowieniach, więc pięć lat później zostałam Jego żoną.

*

Beryllowy Mercedes Benz sunie asfaltową drogą. Zawieszam wzrok na kołysanej przez wiatr trawie, kiedy Pezet śpiewa o tym, że chciałby naciskać play i stop jak w boomboxach, a jak coś się dobrze klei to chciałby tu zostać. Czuję rześkie, letnie powietrze, które wdziera się do samochodu przez otwarte szyby, rozwiewając moje jeszcze mokre od kąpieli włosy. Słyszę, jak gościu otwiera wino ze swoją dziewczyną i czuję ciepło słonecznych promieni pieszczących nasze opalone twarze. Przed oczami mam obraz rozciągających się polan, nad którymi leniwie zachodzi słońce, nadając niebu pomarańczowy kolor. Biorę łyk zimnego piwa.

Jedna rzecz wciąż pozostaje bez zmian – Luszyn kłócący się z Maxem o ostatnią puszkę biedronkowego fasberga. Zapamiętuję każde słowo tej wymiany zdań – to, że któryś z nich źle obliczył ilość zakupionych trunków i teraz jest nie po równo, więc jeden z nich będzie poszkodowany oraz wnikliwe szukanie winnego całego zamieszania, a na sam koniec: „A pamiętasz, jak w zeszłym roku…” – standard.

Zjeżdżamy z asfaltu na żwirową drogę. Zbliżamy się do ostrego zakrętu. Kondziu redukuje bieg, ciągnie dźwignię hamulca ręcznego, następnie wciska mocniej pedał gazu, by za chwilę polecieć bokiem. Krzyczę do chłopaków, że chcę jeszcze raz, eM. łapie mnie za rękę, a z głośników dobiega: Boże, chciałbym zatrzymać czas tyle razy w życiu. Nie wiesz czego chcę teraz? Bez kitu…

*

Jedziemy stromą, krętą, górską drogą, podziwiając krajobraz Alp. Gwoli ścisłości Patryk podziwia, a ja klepię setną zdrowaśkę z zamkniętymi oczami, i nawet beztroski kawałek Sugar Robina Schulza nie pomaga mi się odstresować.

– Możesz przestać tak głośno sapać? Dzieje ci się coś?- mówi do mnie lekko poirytowany przyjaciel.

– Boję się, że zaraz spadniemy w przepaść – odpowiadam, zmieniając kolor twarzy z zielonego na fioletowy.

– Już chyba wolałem jak gęba ci się nie zamykała. Teraz nie mogę skupić się na drodze, bo boję się, że zaraz dostaniesz jakiegoś ataku apopleksji.

kilka godzin później

– Czy ty coś znowu żresz?

– Kanapkę, a co? – odpowiadam wypchaną bułką gębą.

– Nic. Jak dojedziemy na miejsce, to będę musiał wyciągać cię z tego samochodu paleciakiem.

*

Barka na warszawskich bulwarach wiślanych, 22 maja 2018 roku.

Próbujemy schronić się pod dachem baru przed ulewą, ale dociera do nas, że to bez sensu. Zamawiam urodzinowe drinki dla wszystkich. Przyjaciółka zaczyna śpiewać: nieeeeeeeech żyjeeee baaaaal!, a Luszyn jej wtóruje: całe buty mokreee maaaaam!, tańcząc w deszczu na tle Mostu Średnicowego.

*

Lato w Chorwacji. Późny wieczór. W upalnym powietrzu unosi się dźwięk cykad. Siedzimy z kumplem na balkonie, a naszą jedyną rozterką w tym momencie jest decyzja o wejściu do basenu, który znajduje się trzy piętra niżej. To poważne, wymagające wiele energii przedsięwzięcie, wiadomo.

– Pomyśl sobie, że za pół roku, kiedy to będziemy sączyć browar w barze, bo temperatura na zewnątrz nie pozwoli nam na inne aktywności, wspomnimy właśnie tę chwilę, kiedy patrzyliśmy na basen z balkonu i rozkminialiśmy, czy warto tam się udać.

– Niby ta…

– A wtedy nie podarujemy sobie, że nie skorzystaliśmy z okazji, Jebany Marcepanie.

– Dobra! Dawaj, Todźka! Idziemy się popluskać.

Po chwili wskakuję do basenu, unoszę się na tafli wody brzuchem do góry, a w głowie gra The Sounds of Silence i wyobrażam sobie, że jestem bohaterem Absolwenta.

następnego dnia o poranku

Siedzę na kiblu za mleczno-przezroczystymi drzwiami toalety. Obserwuję, jak coraz większy cień napiera na szybę, mało w nią nie wejdzie, Debil. I czeka. Czeka na moment, w którym poczuję się dostatecznie wyluzowana, by nagle zacząć drzeć mordę:

– Todźka, srasz?

– Już nie. DZIĘKUJĘ BARDZO.

*

W ciemnogranatowej tafli Wisły odbijają się światła latarni, z radia dobiega głos Borysewicza, melodyjnie nucący, że jest wciąż bardziej obcy. Właśnie uroniłam pierwszą łzę.

Wbiegłam do domu, kiedy Cię zobaczyłam. Zawsze stałeś na środku przedpokoju, torując drogę do wejścia, z szelmowskim uśmieszkiem na twarzy, czekając na całusa na przywitanie. Lubiłam dotyk Twojego kilkudniowego, twardego zarostu na moim policzku.

Tym razem drzwi były otwarte na oścież. Nie czekałeś na mnie w progu.

W salonie kilku ratowników wykonywało kawał dobrej roboty, próbując przywrócić Ci życie. Nie mogę zapomnieć tego obrazu, jak leżysz na podłodze wśród porozrzucanych opakowań po lekach, a później wtulam się w Twoje jeszcze ciepłe ciało, zanim te 21 gramów ulotniło się na zawsze.

*

Gdzieś nad Jeziorem Wigry.

– Byłam pewna, że ci się spodoba. W końcu sam ciągnąłeś mnie w tę ulewę przy całych piętnastu stopniach ciepła nad jezioro, coby zażyć krztę letniej kąpieli na tym naszym twinsowym wywczasie – mówię do brata, który ostrożnie zanurza nogi w wodzie.

– Wiesz, jak bardzo cię w tej chwili nienawidzę? Jak to przeżyję, to kasuję cię z fejsa i usuwam tatuaż! – odpowiada Luszyn drżącym głosem, wygląda jakby miał się zaraz popłakać, ale widać, że walczy o resztki godności, bo jej zdecydowanie większa część została razem z ubraniem na pomoście.

– Proszę państwa, Adaś będzie skakał, tutaj mamy z piętnaście stopni, kurwa, jest zimno, nie, no jest, kurwa, zimno. Dawaj, Maniek, dawaj Maniek, to już się kameruje, chuj z pogodą, dawaj. – Parafrazuję słynną scenkę Pawła Jumpera, dzierżąc smartfona w dłoni.

– Ała, kurwa, rzeczywiście! Kurwa, ała, jak mi zimno! Ała, kurwa, ała… – Luszyn zanurza się coraz głębiej.

– No i kto powiedział, że morsować można jedynie zimą?

– Zamknij się.

W tle Zdechły Osa śpiewa o tym, że jego dziewczyna jest taka ładna ostatnio z tą nową dziarą, w dresach i t-shircie z marihuaną, chciałby ją namalować, jak wali wiadro.

*

Siedzę z kubkiem kawy w ogrodowej altanie i rozmawiam z dziadkiem, tłumacząc mu, że dzieli nas czas, nie odległość. Z lasu dobiega śpiew ptaków. W głowie wokalista RHCP nuci: „With the birds I’ll share this lonely viewin’…”.

*

Kąpiemy się w rzece z przyjacielem, który dzielnie znosi moje piski na widok czyhających pod wodą glonów, a później czuję dotyk pokrzyw drażniących nasze łydki podczas dreptania zarośniętą ścieżką prowadzącą do wakacyjnego domku, skąd dobiega melodia Pumped Up Kicks, Foster The People.

Całą paczką wypatrujemy gwiazd na sierpniowym niebie w akompaniamencie cykania świerszczy i głośno dyskutujemy, bez przerwy głośno się śmiejąc, a w ustach wciąż czujemy smak mięsistych pomidorów, które z niezwykłą starannością doprawiałam pieprzem, solą i oprószałam zbyt grubo skrojoną cebulą.

Przed zaśnięciem wtulam się w szerokie bary męża, które są moim ulubionym miejscem do przebywania, a do snu kołyszą mnie wspomnienia minionego dnia: beztroski szał zabawy w jeziorze, kiedy to wszyscy znów mogliśmy poczuć się jak dzieci, sprzeczki na mało istotne tematy, wkurzające bzyczenie much w upalny poranek i pianie koguta, co niemalże dostał ode mnie kubotem, rozwiane włosy i żołądek podchodzący do gardła podczas przejażdżki mazurskimi, krętymi drogami, kiedy to przyjaciel koniecznie chciał mi pokazać, co znaczy przyspieszenie do 100km/h w 4 sekundy, choć nikt nie pytał i obelgi pod tytułem: „ty suplementowy ćpunie!”, kiedy ochoczo częstowałam przyjaciół magnezem i witaminą C
Wszystko wydaje się jakieś takie zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Na szczęście pieczące przez pokrzywy łydki temu zaprzeczają.

*


Szykujemy się do wyjścia na miasto. Przepraszam, na pole. Puszczam na laptopie Sultans Of Swing. Przyjaciel pyta, skąd w jego podróżnej torbie wzięła się dynia, a ja palę frana, pomagając zagłuszyć udawanym kaszlem dźwięk otwieranego przez gospodarza piwa, które przelewa dla niepoznaki do kubka, coby nie zostać posądzonym o poranne żulerstwo.
Choć i tak nie udaje mu się tego uniknąć, bo po chwili, gdy już spacerujemy po Kazimierzu, On wysłuchuje, że pomimo mieszkania w Krakowie od kilku lat, zna to miasto jedynie z historii przejazdów uberem.

A później wyczerpani całodniowym zwiedzaniem rzucamy się na materace, by razem obejrzeć Gladiatora. Ja bohatersko udaję, że wcale za chwilę nie zasnę, po czym wpadam w objęcia Morfeusza, z których przyjaciel skutecznie mnie wyciąga, dziugając swoją girą moje ramię i grożąc: „na pewno nie dam ci zasnąć pieprzony kasztanie, obiecałaś oglądać z nami”.

*

Fajne to moje trzydziestotrzyletnie żyćko.

Udostępnij