Moja babcia ma dość osobliwą definicję pojęcia „trochę”.
Na przykład wczoraj. Dzwoni do sąsiadki, od której kupuje pomidory.
– Dzień dobry pani Teresko, potrzebuję trochę pomidorków.
– Coś tam się znajdzie, a ile dokładnie?
– No tak ze 20 kg, po 5 kg każdego rodzaju.
Albo kiedy dzwoni zamówić miód: „Wie pan, niedużo, trochę, tak z 10 litrowych sloiczków”.
Mięsa też ma zawsze tylko trochę. W pokoju stoi taka wielka zamrażarka z kilkoma szufladami. Jak ostatnio chciałam wsadzić tam lód do drineczków, to nie było miejsca.
Pamiętam, jak babcia poprosiła mnie, żebym pojechała rowerem do sklepu, jakieś 1,5 kilometrów od domu, bo nie ma marchewki. Zapytałam, ile tej marchewki dokładnie mam kupić. Odpowiedziała, że trochę.
No więc ja już wiedziałam, że rekord kardio będzie pobity. Jak obwiesiłam rower siatkami z marchewką, to wyrobiłam się na sześć kursów. Babcia stwierdziła, że przyda mi się „trochę” ruchu.
Ostatnio odwiedzili mnie znajomi. Wieczór, pora ścielenia łóżek – ulubiona pora mojej babci. W jednej chwili słodka Todzia zamienia się w bossa pościelowej mafii i zaczyna dzielić kołdry, poduszki i koce, jak Pablo Escobar worki kokainy. Oczywiście nie można tej czynności wykonać bez jej obecności, bo jeszcze ktoś położy sobie kołdrę czarną poszewką do góry i nieszczęście gotowe. Kto to słyszał, żeby spać na takim ciemnym kolorze? Masz leżeć dupą na kolorowych wzorkach, bo będzie ci wygodniej.
Mój znajomy: lat czterdzieści, dwójka dzieci, dwa metry wysokości, morda chuligana; kładzie się na materac, już ma odpływać w krainę zapomnienia, kiedy do pokoju wbija babcia i sztywniutko rzuca:
– Gdzie masz kołdrę?
– Pani Todziu, ja to bez będę spał, bo strasznie mi gorąco.
– Jak to tak bez kołdry, czyś ty zwariował?!
I jeb – wpadła w tę pościel jak dzika kuna w agrest, coś poprzerzucała, zachachmęciła i cyk cienka kołderka już leży na Sebie. On nawet nie próbował dyskutować. Przy porannej kawie zapytałam jak się spało, to od razu rozejrzał się przestraszony, czy przypadkiem gdzieś w pobliżu nie ma babci i zestresowany, ściszonym głosem mówi, że spocił się, jakby przebiegł maraton, ale co wyciągnął nogę spod kołdry, to zaraz przechodziły go zimne dreszcze w obawie, że otworzy oczy, a nad nim już będzie stać Todzia i złowieszczo szeptać: „przykryj się, bo pożałujesz”.
Najgorzej to było podczas obiadu, a raczej małego wesela. Na stole cztery rodzaje kotletów, pomidorowa, żurek, kilka rodzajów sałatek, każdy nakłada sobie to, na co ma ochotę, a Todzia Corleone siedzi w skupieniu i obserwuje. Nikt nie ma pojęcia, co za skomplikowane procesy myślowe dzieją się teraz w jej głowie, ale wygląda to dość groźnie, patrzę na nią kątem oka i już przechodzą mnie ciarki, bo wiem, że zaraz nie wytrzyma i wybuchnie. Długo nie trzeba było czekać, bo gdy ziomek odpowiedział mojemu mężowi: „teraz nie, później”, to babcia jednym zwinnym ruchem wrzuciła mu na talerz dwa kotlety, cały czas utrzymując kontakt wzrokowy, po czym dodała: „Co nie teraz?! Właśnie teraz masz to wszystko zjeść.”. A później, jak gdyby nigdy nic, powiedziała do mnie: „Lidziu, nałóż mi troszkę ziemniaczków, proszę”. Nigdy tak szybko nie nakładałam komuś ziemniaczków.
Znajomi po niedzielnym obiedzie zaczęli pakować się do domu, trochę im się spieszyło, bo zaraz miał przyjechać kupiec na samochód. Babcia usłyszawszy tę wiadomość, wyciągnęła swojego smartfona, nawet nic nie mówiła, tylko dała znać ręką, żeby poczekali, memory fajw siara i słyszymy, jak mówi:
– Samochód jest do kupienia. Elegancki, jak nowy, rzadko używany, bok trochę przytarty, ale prawie nie widać. Co nie potrzebujesz? Oczywiście że potrzebujesz, jak go zobaczysz, to zrozumiesz. O której? O 17 to za późno, masz być na 14, bo okazja przejdzie ci obok nosa. – I jeb słuchawką. Moja babcia nigdy nie żegna się przez telefon. Rozmowa kończy się wtedy, kiedy ona o tym zadecyduje. – Kupiec niedługo będzie, zadzwoń do tamtego faceta i powiedz mu, że już nieaktualne.
Naturalnie przy oględzinach samochodu też musiała być, Mirek handlarz wjechał mocno i mało istotnym podczas negocjacji był fakt, że nigdy w życiu nie siedziała za kierownicą.
Zawsze myślałam, że ludzie w wieku 86 lat chcą w końcu odpocząć od życia. Okazuje się, że nie moja babcia. Ledwo chodzi, podpiera się laską, ale trasa z domu do ogródka jest pokonywana kilka razy dziennie. Aktualnie robimy remont w domu, więc przez jeden dzień nie było przejścia przez korytarz. Todzia chodziła nabuzowana, że nie ma co robić, a nie zamierza siedzieć na dupie cały dzień. Kazałam jej odpocząć w końcu i podczas zmywania naczyń wygłosiłam elaborat na temat jej braku szacunku do własnego zdrowia. Odwracam się od zlewu, patrzę, a ta już chodzi po ścianach, jak ta dziewczynka z czarnymi włosami w białej koszuli nocnej z jakiegoś horroru, myślę sobie „ki szatan?!”. Babcia już stoi na krześle i kurze wyciera z lodówki, bo przecież od wczoraj znowu tego świństwa się nazbierało.
Skoro już jesteśmy przy zdrowiu, odpowiedzią na każdą dolegliwość są zioła szwedzkie. Babcia potrafi nimi cudownie uleczyć człowieka. Nie to, żebym wiedziała, jak smakuje gówno, ale podejrzewam, że lekarstwo babci ma właśnie taki smak. Kiedyś mojego męża rozbolał brzuch, zapomniał się chłopak i powiedział o tym przy Todzi, ta w moment teleportowała się do swojej sypiali, zawstydzając przy tym Harrego Potter’a, i już stoi z ziółkami przy wnusiu, każąc mu wypić kilka łyczków. Po dłuższej dyspucie z muszlą klozetową oświadczył, że ból przeszedł i ma wrażenie, że już nigdy nic nie będzie go bolało. Rzeczywiście, od tamtego momentu nikt u nas w domu nie choruje, bo na samą myśl o lekarstwie, wszystkie objawy magicznie znikają.
Moja babcia jest człowiekiem niezmiernie towarzyskim i rozmownym. W przerwach od ustawiania ludzi, tłumaczenia im, jak trzeba żyć i wpychaniu jedzenia, najczęściej rozmawia przez telefon lub siedzi na mesendżerze i skajpie. Raz się zdarzyło się, że nie ma ochoty na pogaduszki, a telefon nachalnie tarabanił, to w końcu odebrała i nie siląc się na kurtuazję, gdzie „nie siląc się na kurtuazję” jest w tym przypadku dość mocnym eufemizmem, lakonicznie wyjaśniła rozmówcę. Pamiętam tylko, że jej monolog był zimny jak pocałunek dementora, a później długo jeszcze było zimno i ciemno.
Na co dzień jest rozgadana i zadaje bardzo dużo pytań, przy czym pora dnia nie robi na niej większego wrażenia. Nigdy nie udało mi się jeszcze wrócić do domu późną nocą w ten sposób, żeby jej nie obudzić. Czasem to nawet się zastanawiam, czy ona w ogóle sypia. I nie ma, że „sorka za ten telefon dzisiaj o drugiej w nocy, potrzebowałam pomocy”, tylko cyk – światełko, gdzie byłaś, co robiłaś, z kim, zaparzę naszej ulubionej kawy i wszystko mi opowiesz.
Jest taki jeden moment w ciągu dnia, kiedy babcia przymyka oko. Dzieje się tak po obiedzie, jak za mocno się nafutruje i odcina ją, swoją drogą już wiem po kim to mam. Zanim jednak przywykłam do popołudniowych drzemek Todzi, niejednokrotnie dostałam migotania przedsionków. Za każdym razem wygląda to w ten sposób, że zbieram naczynia ze stołu, rozmawiając przy tym z babcią, ja o coś pytam, ona odpowiada, zadaję kolejne pytanie i cisza, drę się z kuchni, bo może mnie nie słyszy, w końcu wpadam do pokoju, a ta siedzi na kanapie, oczy zamknięte i posąg – ani drgnie. Przestraszona krzyczę „babciuuuu!”, wtedy Todzia otwiera oczy i rzuca od razu odpowiedzią na moje poprzednie pytanie. Mózg rozwalony, coraz częściej myślę o tym, żeby zacząć brać jakieś leki na uspokojenie, bo w końcu się wykończę i jedyne, co pozostanie babci, to śpiewanie piosenki o moim nieudanym przeszczepie serca, to jest: „ last Christmas I gave you my heart, but the very next day you gave it away…”.
Ostatnio poprosiła mnie, żebym coś przestawiła w jej telefonie, wchodzę w galerię, a tam okazała kolekcja selfie, której nie powstydziłaby się niejedna gwiazda instagrama. Z techniką jest na czasie, bo kiedy ostatnio zepsuł się dekoder, a ja nieumiejętnie próbowałam go naprawić, to wyrwała mi z ręki pilot, kliknęła gdzieś kilka razy i ta-dam, gotowe. Jeszcze później się nagadała, że co my wszyscy bez niej byśmy zrobili. xD Tutaj akurat się zgodzę, bo jednym z piękniejszych uczuć, jakiego zaznałam, zaraz po uczuciu przywiązania do camemberta, jest wdzięczność za magicznie doprane plamy z ubrań, które wydawały się nigdy nie zniknąć i zacerowane dziury w ulubionych koszulkach.
Chociaż z tymi dziurami, to nie zawsze jest tak kolorowo, na przykład ostatnio, kiedy odebrałam telefon od babci.
– Co tam, Mordo?
– No patrzcie ją, no, hy hy, ona do mnie „mordo” teraz będzie mówić, no nie mogę, hy hy.
– Co tam, babciu, bo w pracy jestem, nie bardzo mogę rozmawiać.
– A dużo masz pracy?
– Tak.
– A jak tam klienci?
– Babcia…
– No dobra, dobra, ty nigdy nie masz czasu, żeby pogadać przez telefon…
– Mam, ale niekoniecznie, kiedy jestem w pracy.
– No słuchaj, telefonuję, żeby ci powiedzieć, że zacerowałam twoje spodnie.
– Jakie spodnie?
– No te podarte. Kto to słyszał, żeby tak chodzić, jak obdarciuch?!
– Ale ja nie chodzę w żadnych podartych spo… – Chomik w moim mózgu wszedł na kołowrotek i właśnie się odpalił, kardio jest robione. – Babcia… Chodzi o te spodnie z przetarciami i dziurami na kolanach, co sobie je ostatnio kupiłam, BO CHCIAŁAM MIEĆ SPODNIE Z DZIURAMI NA KOLANACH?
– Tak, już ich nie masz.