– Dzień Pizzy! Dziś jest dzień pizzy! Ale będę żarła! – wrzasnęłam, omotana tą szczęśliwą nowiną, tuż nad głową mojej rodzicielki.
– A jaką tę pizzę zjesz? – odparła mama bez entuzjazmu, jakby przez swoje pytanie chciała wyrazić, że łotewer, zapytam z grzeczności i daj mi już spokój.
– No ja bym chciała jakąś vege, ale M. pewnie będzie marudził, to weźmie się najwyżej pół na pół.
– Ty daj spokój temu chłopu! On musi zjeść coś normalnego!
– Normalnego? Czyli co? Zwłoki zwierząt na cieście?
– Znowu zaczynasz te swoje fanaberie żywieniowe?
– To nie są fanaberie.
– Znowu biegasz co rano jak pojebana, jakieś siłownie wymyślasz, przychylić się nie możesz przez te zakwasy, zupełnie jak twój ojciec, kiedy proszę go, żeby poodkurzał, tyle że on nie ma zakwasów. Wpierdalasz warzywa z vege serem żółtym – gównem najgorszym! Żresz jakieś tofu, które jak sama nazwa wskazuje, jest fu. No i na co ci to bieganie, jak dziś nażresz się tłustej pizzy i znowu będzie płacz, że dupa rośnie?
– Otóż to! Biegam tylko po to, by móc więcej jeść.