Niespokojne morskie fale rozbijają się wściekle o drewniany falochron, na którym spoczęło kilka mew. Ptaki kręcą niespokojnie łbami, szukając pożywienia. Te przebiegłe cwaniary nie są zbyt wybredne – nieważne co, byleby wsadzić do dzioba.
Obserwuję wychylające się znad horyzontu słońce, walcząc jednocześnie z drobinkami piasku drażniącego moje brzucho i uda. Po chwili daję sobie spokój z nieefektywnymi próbami wytrzepania tego cholerstwa z najróżniejszych zakamarków mojego ciała i sięgam po w połowie pełną butelkę czerwonego wina. Zimna bryza wiatru łaskocze moją zmęczoną życiem twarz. Biorę potężny łyk cierpkiego alkoholu. Nie smakuje mi, ale nie wybrzydzam, zupełnie jak te mewy – byleby wsadzić coś do gęby.
Szum morza miesza się z odgłosami pijackich rozmów. Zerkam w stronę portu, kilkadziesiąt metrów ode mnie grupka młodych ludzi kłóci się o to, kto zgubił browary. Poszukiwacze zaginionej warki, kurwa jego mać. Przy odrobinie nieszczęścia któryś z nich podejdzie do mnie, zapytać, czy mogę odstąpić im jakiś alkohol, więc szybko odkręcam głowę w myśl zasady, że skoro ja ich nie widzę, to oni mnie także.
Z reguły jestem bardzo otwartym i towarzyskim człowiekiem, ale nie dziś. Nie po tym, co właśnie mi się przydarzyło. To jest jakiś pieprzony koszmar. Po tej nieprzespanej nocy trwam w jakimś dziwnym uczuciu, że jutro nigdy nie nadeszło, a wczoraj się nigdy nie skończyło. Jest tylko jeden czas – teraźniejszość. Problem w tym, że nie chcę już trwać w tej teraźniejszości. Potrzebuję usłyszeć od kogoś: „open your eyes”, jak Tom Cruise od Penelope w Vanilla Sky.
Tak, to zdecydowanie jest najlepszy moment, żeby wrócić do domu, zmyć z siebie całe zło teraźniejszości i położyć się spać z nadzieją na nowe, lepsze jutro. Resztki energii przeznaczam na poderwanie się do pozycji stojącej. Zataczam się lekko w tył, ale w porę opanowuję sytuację, unikając wywrotki. Przez moment nawet pomyślałam, że w sumie to szkoda, bo chętnie poleżałabym jeszcze chwilkę w tym piachu na plecach, udając żółwia. Zarzuciłam dużą, brązową torbę na ramię, dzierżąc w jednej ręce sandały, drugą zaś chwyciłam resztkę wina i postawiłam pierwszy krok. Pomyślałam, że to jest właśnie pierwszy krok ku lepszemu i przybiłam sama ze sobą piątkę.
– Ej, laleczko! – Przed moimi oczami stanął nagle facet w wieku około 30 lat. – Nie napiłabyś się z nami winka? – Wskazał szarmancko w stronę kolesi, którzy niedawno kłócili się o browary, jakby co najmniej odsunął mi właśnie krzesło od stołu i zapraszał do wspólnej uczty. Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że któryś z tych debili mnie zaczepi, a sztuczka z „nie widać mnie” po raz kolejny nie zdała egzaminu. Zupełnie jak ja, wezwana do odpowiedzi na lekcji historii w podstawówce, podczas której ta sztuczka również nie przeszła.
– Z żalem serca jestem zmuszona odmówić tej, jakże kuszącej, propozycji spędzenia wspólnego czasu, ale wybitnie śpieszno mi do domu, przemiły nieznajomy – odparłam, stosując technikę dyplomacji, czyli powiedzenia komuś spierdalaj w taki sposób, żeby poczuł podniecenie na myśl o zbliżającej się podróży.
– Szkoda, wielka szkoda, a może jednak… – zaczął niezdarnie.
– W ramach podzięki za to ujmujące zaproszenie przyjmij ode mnie tę napoczętą butelkę wina i podziel ją między kolegów – uśmiechnęłam się wymuszenie, wręczając prezent nieznajomemu.
– Mordo! Ty życie nam w tym momencie ratujesz, tak się składa, że…
– Smacznego i miłego poranka życzę – minęłam entuzjastę alkoholowych wrażeń i ruszyłam szybkim krokiem, czując się przez moment, jakbym była w The Voice of Poland, bo trzech facetów nagle obróciło się w moją stronę i zaczęło wymachiwać rękoma w geście zwycięstwa.
Cóż, nie każdy bohater nosi pelerynę – pomyślałam, uśmiechając się na myśl, że nie dla wszystkich ten dzień kończy się porażką.