Powietrze miało osobliwy zapach. Było w nim coś z upalnego dnia spędzanego nad wiejskim jeziorem, do którego miałam lada moment wbiec, by ochłodzić nagrzane promieniami słońca ciało. Nienaturalnie zimna, jak na tę porę roku, woda sprawiła, że moje stopy zdrętwiały. Kiedy poczułam mocny powiew wiatru, a zaraz potem spojrzałam na brunatny liść delikatnie opadający na moją nogę, wyczułam niepokojącą nutkę nieubłaganie nadchodzącej jesieni.
Czekałam, aż zapali się zielone światło, zaciągając się odchodzącym latem. Warszawa żyła charakterystycznym dla niej tempem. Młody chłopak biegł do tramwaju, ciągnąc za rękę swoją dziewczynę, starszy pan wzdychał na znak niecierpliwości czerwonym światłem, po drugiej stronie ulicy bezdomny był zaabsorbowany przeszukiwaniem śmietnika, jakby za chwilę miał z niego wyciągnąć cenny skarb, ktoś na kogoś zatrąbił, z hamującego samochodu dochodził rytmiczny dźwięk letniego przeboju, dwóch spuszczonych na linach alpinistów czyściło okna wieżowca. Znałam jednego alpinistę. Fala ciepłych wspomnień wypełniła moje ciało.
Ubaw nad wodą. Mig. Szampan w Białce Tatrzańskiej. Mig. Wieczorne pogaduszki przy ognisku. Mig. Drugi dzień świąt, wściekłe psy, Kevin sam w domu. Mig. Gniewna twarz, która po chwili wybucha gromkim śmiechem. Mig. Ciepły koc, sok, Król Lew. Mig. 30 nieodebranych w środku nocy połączeń. Mig. Poczułam ścisk w gardle i nieprzyjemne ukłucie w żołądku. Szare niebo, czarne parasole. Mig. Chłód nocy, zapalany znicz. Mig.
„PRZYSTANEK METRO ŚWIĘTOKRZYSKA” – donośny, męski głos, wydobywający się z tramwaju, wyrwał mnie z zamyślenia. Ruszyłam przed siebie, by po chwili usłyszeć samochodowy klakson. Cofnęłam nogę na chodnik, orientując się, że przeoczyłam zielone światło.
Opuszczając słynny supermarket, charakteryzujący się wysokim poziomem przestępczości w postaci bijatyk o naklejki z gangu słodziaków, zadzwoniłam do męża.
– Wiesz, jaką atrakcję wymyśliłam na dzisiejszy wieczór? – wypaliłam bez powitania podekscytowanym tonem.
– Niestety, moje życie jest uboższe o tę wiedzę.
– Robię pożegnalną kolację.
– A z kim się będziesz żegnać?
– Z latem! Od jutra deszcze i piętnaście stopni.
– No i namówiłaś.
– Do zobaczenia, buziaki!
Schowałam telefon do torebki, układając w głowie plan szykowania kolacji. Zawiesiłam wzrok na straganiku z kwiatami. Mieszczące się w niebotycznych wazonach słoneczniki wyglądały na ulice. „Słoneczniki wyglądają na ulicę” – kurwa, jak to brzmi, jak jakiś tekst z piosenki disco-polo. Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem, wielkim lasem szedłem, nocy nie przespałem, żeby ciebie… serio? Będziesz to sobie teraz nucić? Nawet nie próbuj kończyć, łeb już ci się chyba totalnie zlasował – skarciłam sama siebie.
Ostatni ciepły wieczór w tym roku. Usiądziemy z przyjaciółmi na balkonie, który to balkon uraczy nas panoramą na zielony Tarchomin. Zapalę świeczki, rozwieszę kolorowe lampeczki, te od których światła mój mąż nie może spać w nocy, bo ciągle jest jasno. Ale ważne, że jest klimat. Będziemy jeść kurczaka w przyprawie gyros z pieczonymi ziemniakami i sałatką z kapusty pekińskiej w sosie majonezowo-śmietnowym (starałam się, żeby zabrzmiało to wykwintnie, ale wyszło jak zwykle). I pić czerwone wino. Dużo czerwonego wina. Będziemy się śmiać i opowiadać sobie przeróżne anegdotki, ja zapytam ze dwadzieścia razy, czy wszyscy pamiętają, że niedługo będzie premiera „Venoma” z Tomem Hardym, zanim przyjaciele jednogłośnie wykrzyczą, że tak, kurwa, tak. Wiedzą. i wcale nie będziemy myśleć o przykrych rzeczach. Jakby nam się nigdy nie przytrafiły.
Ten wieczór będziemy wspominać w jesienne dni, kiedy za oknem powita nas piździernik. Ale hej, jesień nie jest taka zła. Nikt nie zarzuci nam alkoholizmu, jeśli będziemy popijać popołudniami grzane wino – przecież jest zimno. I można robić sobie artystyczne zdjęcia na stercie mieniących się złotem i psimi kupami liści.
Oby do wiosny.